Gregory bawił się takimi możliwościami, póki umysł nie odmówił mu posłuszeństwa. Usnął, a kiedy się przebudził, znalazł następującą opowieść. Bóg istnieje i zawsze istniał; jest wszechmogący i wszechwiedzący; Człowiek posiada wolną wolę i zostaje ukarany, jeżeli wykorzystuje ją ku czynieniu zła; nie możemy sobie robić nadziei, że w naszym krótkim ziemskim żywocie zrozumiemy, na jakich zasadach funkcjonuje Bóg; wystarczy go poznać, kochać, pozwolić, by emanowała z nas jego światłość, oddawać mu posłuszeństwo i cześć. Stara historia, pierwsza historia… Gregory wpasował się w nią jak w wygodną marynarkę, wysiedziany fotel, drewniany uchwyt starej piły, utwór jazzowy we wszystkich częściach, trop na piasku, który pokrywa się z kształtem podeszwy buta. To lepsze, pomyślał Gregory, jakieś prawdziwsze; potem zaśmiał się do siebie niepewnie.
Kto może stwierdzić, co to jest odwaga? Często się mawia – a prym wiodą ci, którzy nigdy nie byli na polu bitwy – że na wojnie najodważniejsi są ludzie najbardziej pozbawieni wyobraźni. Czy to prawda, a jeśli prawda, czy to umniejsza ich odwagę? Jeżeli odważniejsi są ludzie, którzy potrafią sobie z góry wyobrazić okaleczenie i śmierć, ale machają na nie ręką, to najodważniejsi są ci, którzy potrafią to sobie wyobrazić najjaskrawiej, którzy umieją z góry przywołać strach i ból. Ale osoby posiadające tę umiejętność – umiejętność ujrzenia swego końca w trzech wymiarach – zwykle określa się mianem tchórzy. Czy najodważniejsi nie są zatem tylko kiepskimi tchórzami, tchórzami, którym brak ikry, żeby uciec?
Ciekawe, czy jest odważne wierzyć w Boga, pomyślał Gregory. Na niskim poziomie jest odważne, gdyż w dzisiejszych czasach mało kto w niego wierzy, a wytrwałość w obliczu apatii jest rodzajem odwagi. Na wysokim poziomie też jest odważne, gdyż człowiek wynosi się do rangi stworzenia bożego; uznaje się za coś wyższego niż gruda gliny – co wymaga pewnej śmiałości. Człowiek godzi się także z możliwością sądu ostatecznego: czy potrafi przyjąć taką myśl bez zmrużenia oka? Gdy ktoś mówi, że wierzy w Boga, jest jak dziecko, które zgłasza się w szkole do odpowiedzi. Ściąga na siebie uwagę i poddaje się publicznemu wyrokowi: dobrze albo źle. Co za chwila. Co za strach.
Czy jest odważniej nie wierzyć w Boga? Znów, na niskim poziomie, wymaga to pewnej odwagi taktycznej. Mówisz Bogu, że nie istnieje: a jeśli istnieje? Jak sobie poradzisz w chwili, gdy ci się objawi? Co za wstyd. Co za utrata twarzy. Zaś na wyższym poziomie, deklarujesz przekonanie o swym własnym niebycie. Czeka mnie koniec. Nie będzie mnie więcej. Nie dajesz sobie w tej sprawie żadnej szansy. Z założonymi rękami czekasz na wieczną zatratę. Odmawiasz walki z tym bezczelnym imperium, które rozciąga na ciebie swą władzę. Wyciągasz się na łożu śmierci, pewien, że zrozumiałeś pytanie życia; śmiało opowiadasz się za pustką. Co za chwila. Co za strach.
Byli tacy, którzy wierzyli w odwagę śmiechu. Droga do poskromienia śmierci prowadzi przez jej wykpienie. Jeśli ktoś nie podziela jej wysokiej opinii o sobie, przestaje być groźna. Za pomocą żartu rozbrajamy wieczność. Boisz się? Skąd! Życie wieczne? Nie wiem, czy się zdecyduję. Czy Bóg istnieje? Nałóż sobie jeszcze rolady wieprzowej. Kosmiczny uśmieszek swego czasu robił na Gregorym wrażenie; ale przestał. Wszyscy boimy się śmierci. Wszyscy wolelibyśmy jakiś system życia wiecznego, nawet jeśli na początek dostalibyśmy go z możliwością zwrotu. Życie pozagrobowe na okres próbny sześciu tysięcy lat, bez obowiązku zakupu; wszyscy podpisalibyśmy taką umowę.
Gregory odmówił więc zasilenia szeregów tych, którzy śmieją się ze śmierci. Śmiać się ze śmierci, to tak jak sikać w sięgających pasa ostach koło toru golfowego. Widzisz unoszącą się parę i wmawiasz sobie, że to oznacza źródło ciepła.
15. Pomyślał Gregory. Nie ma Boga, ale jest życie wieczne. Taki system byłby interesujący. Bo czy z technicznego punktu widzenia jedno nie może obejść się bez drugiego? Przecież potrafilibyśmy zorganizować życie wieczne bez pomocy bożej, prawda? Dzieci, pozostawione samym sobie, wymyślają zabawy i reguły. Na pewno poradzilibyśmy sobie sami. Na razie nie możemy się poszczycić nadmiernymi osiągnięciami, ale też i warunkom, w jakich spędzaliśmy te nasze ulotne ziemskie żywoty, wiele brakowało do doskonałości. No bo, po pierwsze, mnóstwo było wokół ciemnoty, poza tym nasze warunki materialne pozostawiały wiele do życzenia, no i pogoda bywała dość okropna, a kiedy nasi królowie i nasi mędrcy nareszcie zdołają zaprowadzić w tym wszystkim jakiś porządek, przychodzi ten wredny, po prostu wredny i niesprawiedliwy skrytobójca, zwany śmiertelnością i usuwa ich wszystkich z powierzchni ziemi. Trzeba zaczynać wszystko od nowa z nową ekipą królów i mędrców. W świetle tego wszystkiego nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że często robimy dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Gdybyśmy natomiast posiadali życie wieczne… kto wie, ile zdołalibyśmy osiągnąć.
– Coś ci pokażę – powiedziała Jean. Wyjęła papierosa i zapaliła.
Po jakimś czasie Gregory spytał:
– No i co?
– Poczekaj, to zobaczysz.
Czekał; Jean paliła; popiół na papierosie był coraz dłuższy, ale nie spadał. Z początku Gregory był zaskoczony, potem patrzył na nią z powagą, potem uśmiechnął się. Wreszcie odezwał się:
– Nie wiedziałem, że jesteś czarodziejką.
– Gdzie tam, każdy może uprawiać czary – odparła Jean i odłożyła swój słup popiołu. – Wujek Leslie mnie tego nauczył. Powierzył mi tajemnicę niedługo przed śmiercią. Trzeba tylko wkłuć do środka igłę. Reszta jest już łatwa.
W łóżku Gregory zaczął rozmyślać nad sztuczką matki. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła. Czy próbuje mu coś zasugerować? Jej motywy stawały się coraz mniej czytelne. Może igła w papierosie miała symbolizować duszę w ciele. Ale matka nie wierzyła w takie rzeczy. Opowiedziała mu kiedyś z aprobatą o pewnym chińskim filozofie, który napisał esej pod tytułem „Zniszczalność duszy”. Może sugerowała, że igła w papierosie jest jak dusza w ciele w następującym sensie: to tylko sztuczka – coś, dzięki czemu robimy większe wrażenie, ale na koniec okazuje się niczym więcej, niż czarnoksięskim numerem. Mógł ją po prostu spytać, co miała na myśli, ale coraz częściej nie odpowiadała na pytania, jeśli nie miała ochoty. Uśmiechał) się tylko, a on nie wiedział, czy ma do czynienia z przebiegł) staruszką czy też po prostu nie słyszała, co do niej mówił.
W Świątyni Nieba, przez ucho Chińczyka, słyszysz ciche zachodnie głosy. Co mówią? Co mówią?
Gregory poszedł na rozmowę z PA pewnego ranka, gdy szare, płaskie niebo osunęło się na miasto jak pokrywka rondla. Miał ze sobą zaświadczenie lekarskie i zgodę podpisaną przez Jean. Recepcjonistka w niebiesko-zielonym kostiumie ze znaczkiem na kieszeni, wręczyła formularz ostatniej woli i pokazała, jak obsługiwać automat do autozeznania. Uśmiechnęła się do niego konfidencjonalnie ze słowami:
– To nie takie straszne, jak się wydaje.
Gregory zezłościł się. Nie chciał słyszeć, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czym przejmować. Chciał, żeby formalności były rozbudowane, powaga sytuacji przygniatała, strach przychodził łatwo. Chciał, żeby mu kazali przynieść rzeczy na noc w torbie podróżnej. Chciał, żeby mu odebrali przy wejściu krawat i sznurówki. Na miłość boską, człowiek raz w życiu przychodzi do PA, czemu nie potrafią z tego zrobić bardziej pamiętnego wydarzenia?