Recepcjonistka zapewniła go, że jako obywatel demokratycznego kraju ma prawo spróbować i wręczyła mu broszurę na temat kampanii komputerowych.
Jean złapała się na tym, że myśli o Racheclass="underline" ta wściekła sympatia, to przekonanie o własnej racji, i pewność, że wystarczy mieć rację i wściekle się z nią obnosić, by zmienić świat. Wyobraziła sobie, że ją znów spotyka, w podmokłym parku albo na ulicy pełnej warkotu ciężarówek. Jest takie stare chińskie pozdrowienie, zwrot grzecznościowy z czasów azjatyckich, na okoliczność nieoczekiwanego spotkania. Należało się zatrzymać, skłonić nisko i złożyć ceremonialny komplement.
– Słońce wzeszło dziś dwa razy.
Lecz Jean nigdy nie spotkała Rachel, a gdyby spotkała, prawdopodobnie użyłaby równie uprzejmej formuły zachodniej.
– Nic a nic się nie zmieniłaś. – Co oczywiście mijałoby się z prawdą. Upłynęło czterdzieści lat, odkąd się przyjaźniły, odkąd (Jean uśmiechnęła się) Rachel usiłowała ją uwieść. Rachel ma teraz tyle lat, co Jean wtedy. Może przechodziły obok siebie w parku, na hałaśliwej ulicy, pod zabieganym niebem, i nie zauważyły. Czy dalej jest taka, jak była, prowokuje ludzi, żeby ją lubili? Czy oswoiła jakiegoś samca, który siedzi w domu i boi sieją zdenerwować (negatyw życia Jean z Michaelem)? Może wyczerpały się jej gniew i motywacja; może sparzyła się dwa razy; może znużyła ją wiara w to, że wierzy i teraz wierzyła już tylko, że inni wierzą. Jean powiedziała jej kiedyś, jak męcząca bywa konieczność nieustannej racjonalności. Rachel wyglądała na rozczarowaną, ale to prawda. Jest bardzo odważne przez całe życie wierzyć w to, w co wierzyło się na początku.
Straciła kontakt z Racheclass="underline" przyjaźń jest równie podatna na zmęczenie materiałowe, jak wiara. Była jedynaczką, żyła w jedynożeństwie, samotnie wychowała jedynaka, przez jakiś czas żyła sama, teraz jest znów z synem. Nie miała życia pełnego przygód; miała zwyczajne życie, choć trochę bardziej samotne niż większość ludzi. Gregory odziedziczył tę samotność, która narastała z wiekiem. Prócz matki zdawał się mieć tylko jednego przyjaciela – komputer. Człowieka-Pamięć.
Siedem cudów świata. Jean zwiedziła je wszystkie, przynajmniej swoją wersję. Nakreśliła sobie także listę siedmiu osobistych cudów świata. 1) Narodziny. Bezapelacyjnie na pierwszym miejscu. 2) Miłość rodziców. Tak, to drugi z cudów, choć często zapisuje się w pamięci równie mgliście, jak pierwszy. Człowiek rodzi się kochany i zdaje sobie sprawę, że ten stan nie jest wieczny, dopiero gdy przemija. A zatem 3) Rozczarowanie. Tak: pierwszy zawód ze strony dorosłych, pierwsze odkrycie, że przyjemność jest otoczką dla bólu. Jean po raz pierwszy doznała zawodu przy okazji hiacyntów od wujka Lesliego. Czy lepiej, żeby to się zdarzyło wcześnie czy póz/io? 4) Małżeństwo. Może powinna była umieścić pośród cudów świata seks. Ale nie umieściła. 5) Urodzenie dziecka. Tak, to musiało się znaleźć na liście, choć Jean była wtedy nieprzytomna. 6) Dojście do mądrości. I znów proces ten przebiega w większości pod znieczuleniem. 7) Umieranie. Tak, umieranie musi się znaleźć na liście. Jest to jakaś pointa, nawet jeśli niekoniecznie dowcipna.
Z tak niewielu cudów zdawała sobie w owym czasie sprawę. Czy różniła się w tym od innych? Sądziła, że raczej nie. Ludzie na ogół żyją w pobliżu cudów swego życia, nie zdając sobie z tego sprawy. Są jak chłopi, którzy mieszkają koło jakiegoś wspaniałego, słynnego zabytku, lecz traktują go jak kamieniołom. Piramidy, katedra w Chartres, wielki mur chiński stają się jedynie źródłem materiałów budowlanych, kiedy trzeba wzmocnić chlew.
Większość ludzi nic nie robi; taka jest prawda. Wychowam są na heroizmie i dramacie, na Tommym Prosserze, pędzącym przez czarno-czerwony świat. Dzieciom każe się myśleć, że dorosłe życie polega na nieustannym wytężaniu woli; tymczasem wcale tak nie jest, pomyślała Jean. Człowiek robi różne rzeczy, a dopiero później, jeżeli w ogóle, dowiaduje się, dlaczego coś zrobił. Życie jest w większości bierne. Teraźniejszość jest jak ukłucie szpilką pomiędzy zmyśloną przeszłością a wyobrażoną przyszłością. Jean zrobiła w swoim czasie bardzo mało, Gregory jeszcze mniej. Och, oczywiście że ludzie ją przekonywali, jakie miała bogate i fascynujące życie. Opowiadali jej, jakby sama nie brała w tym udziału, o jej wojennym dzieciństwie, interesującym małżeństwie, odważnym odejściu od męża, godnym podziwu wychowywaniu Gregory’ego, wspaniałych podróżach, podczas gdy inni siedzieli w domu. Mówili ojej żywym zainteresowaniu ludźmi i światem, jej mądrości, jej cennych poradach, o tym, że Gregory ją uwielbia. Innymi słowy, mówili o rzeczach, które w ich życiu przedstawiały się inaczej. Tak, mądrość – jakże żałowała, że przyszła dopiero po fakcie, a nie przed urodzeniem. Cenne porady – których ludzie z przejęciem wysłuchiwali, po czym robili coś wręcz przeciwnego. Uwielbienie Gregory’ego – może gdyby nie to, uniezależniłby się od niej i zrobił coś ze sobą. Ale dlaczego miałby coś zrobić? Dlatego, że ma tylko jedno życie? Na pewno o tym wie.
– Gregory.
– Tak, mamo.
– Nie mów do mnie mamo tym tonem. Mówisz tak, gdy myślisz, że będę się czepiać. Chodź tu i porozmawiaj ze mną o tej całej bzdurze z samobójstwem.
– Nie. Czemu miałbym z tobą o tym rozmawiać?
– Słusznie. Kto ci każe? To twoje życie. No to o czym chciałbyś porozmawiać?
– O Bogu?
– O Bogu? Bóg jeździ na motocyklu u zachodnich wybrzeży Irlandii.
– Aha, to problem z głowy – sarknął Gregory i poczłapał do siebie. O rany, pomyślała Jean, przecież on chyba nie chce naprawdę rozmawiać o Bogu? Pewnie jednak chce: takich rzeczy się nie mówi ot, tak sobie.
Kroki Gregory’ego ucichły, a potem dobiegły ją fragmentaryczne dźwięki jazzu z jego pokoju. Ludzie ciągle uciekają. Wujek Leslie uciekł od wojny, chyba że wszyscy się co do niego pomylili. Ona uciekła od Michaela i od małżeństwa; pewnie także od Rachel. Teraz Gregory się zastanawia, czy nie uciec od całego interesu. Słowami tego bordowego poradnika dla przyszłych żon: „Zawsze uciekaj”. Ale ucieczka nie zawsze znaczy to, co ludzie sądzą. Ludzie zakładają, że w gardłach uciekających podskakuje kwaśna papka strachu. Tymczasem ucieczka może być aktem odwagi, z zewnątrz nie da się tego ocenić. Może samo uciekanie jest neutralne i tylko biegnący potrafią powiedzieć, czy napędza ich strach, czy odwaga. W przypadku Lesliego nie można się było pomylić, w przypadku Jean, bardziej, w przypadku Gregory’ego – jeszcze bardziej. Kim ona jest, żeby potępiać, a nawet udzielać porad?
Gregory w swoim pokoju poddał się chłoście przenikliwego kornetu i pieszczotom łagodnego fortepianu. Słabo się znał na muzyce, ale niekiedy słuchał jazzu. Dla Gregory’ego jazz był rarytasem, formą sztuki, która popełniła samobójstwo, której historię można z pożytkiem rozpisać na trzy okresy: pierwszy, gdy grali normalne, pełne melodie, które dało się zapamiętać; drugi, kiedy grali strzępki melodii, krótkie, powtarzające się frazy, nieśmiałe, zaledwie rozpoczęte, a już porzucone; i trzeci, okres czystego dźwięku, kiedy tęsknota za melodią uchodziła za coś staroświeckiego, kiedy melodię szmuglowało się obok kontroli słuchaczy jak bagaż dyplomatyczny obok kontroli celnej – człowiek podejrzewał, że to, czego chce, jest, ale nie wolno mu było zaglądać. Ku swemu zaskoczeniu, Gregory wolał drugi okres, który zdawał się rozbrzmiewać głębszymi odczuciami na temat życia. Większość ludzi oczekuje, że ich życie będzie pełne melodii, że będzie się rozwijać jak kompozycja muzyczna. Pragną, i sądzą, że dostrzegają, tematu, rozwinięcia, repryzy, zręcznej, choć wynikającej z logiki utworu kulminacji, i tak dalej. Gregory’ego uderzyła naiwność tych pragnień. Sam oczekiwał tylko strzępków melodii. Kiedy jakaś fraza powracała, doceniał repetycję, lecz przypisywał ją przypadkowi, a nie swym zdolnościom kompozytorskim. Wiedział, że melodie zawsze uciekają.