Następnego dnia Jean leżała w łóżku i czytała. Gdy Gregory przyszedł ją ucałować na dobranoc, przeprosiła za szorstkość.
– Nie ma sprawy – odparł Gregory, również szorstko. – O co ci chodziło z tym motocyklem?
– To tylko historia, którą słyszałam, gdy ciebie jeszcze nie było na świecie.
– Ciągle to powtarzasz. „To tylko historia, którą słyszałam, gdy ciebie jeszcze nie było na świecie”.
– Naprawdę, skarbie? No cóż, nie zapominaj, że jesteś późnym dzieckiem. – To dziwne odzywać się w ten sposób do niemal sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Ale już za późno, żeby zmieniać swe nawyki.
– Więc kto to był ten motocyklista? Jakiś twój kumpel? – Gregory mruknął do niej, uznała, że dość czarująco. – Jakiś dawny zalotnik?
– Nie miałam zalotników – odparła. – Raczej znajomy znajomego. W czasie wojny miał coś jakby wizję. Sterował nad Atlantykiem Kataliną (to taka latająca łódź), no i kiedy byli czterysta pięćdziesiąt mil od Irlandii, ujrzał człowieka jadącego na motocyklu po falach. Musiało wyglądać bardzo imponująco. Znakomity trik.
– Znacznie lepszy od twojej sztuczki z papierosem.
– Znacznie lepszy.
Zapadła cisza, a potem Gregory powiedział nagle:
– Mamo?
– O rany.
– Nie bój się, nie mówię Mamo. Chciałem ci tylko zadać trzy pytania, natury formalnej, więc pomyślałem, że lepiej zwrócę się do ciebie per mamo. – Wstał, podszedł do okna, wrócił i usiadł na łóżku.
– Dostanę nagrodę za trafne odpowiedzi?
– Myślę, że w jakimś sensie dostaniesz. Chyba nie zaszedłem zbyt daleko z…
– …z Człowiekiem-Pamięcią? Nie dziwię się. Bóg jeden wie, czemu od razu nie przyszedłeś z tym do mnie.
Gregory uśmiechnął się.
– Siedzisz wygodnie?
– Jestem cała skupiona.
Spojrzeli na siebie bardzo poważnie. Nagle wydali się sobie nie złączeni węzłami krwi czy nawyku. Gregory ujrzał bystrą, higieniczną, wyrozumiałą starszą panią, która, nawet jeśli nie osiągnęła mądrości, to przynajmniej odrzuciła wszelką głupotę. Jean ujrzała spiętego, udręczonego mężczyznę, który właśnie wypadł poza nawias wieku średniego; kogoś przeciętnie samolubnego, kto nie może się zdecydować czyjego wyższe aspiracje nie są w dalszym ciągu formą egoizmu.
– Obawiam się, że to stare pytania.
A, stare pytania. Czemu norka jest patologicznie żywotna? Czemu Lindbergh nie zjadł wszystkich kanapek? Czekała jednak z powagą.
– Czy śmierć jest absolutna?
– Tak, kochanie. – Odpowiedź była stanowcza i dokładna, nie pozostawiała miejsca na dodatkowe pytania.
– Czy religia jest bzdurą?
– Tak, kochanie.
– Czy samobójstwo jest dopuszczalne?
– Nie, kochanie.
Gregory czuł się jak po wizycie u dentysty. Wyrwane trzy zęby, bez znieczulenia, ale i bez bólu. – Szybko poszło – powiedział odruchowo.
– No i ile mam punktów? – spytała Jean, gdy opadła uroczysta atmosfera konkursu.
– Trzeba będzie się odwołać do ekspertów z zewnątrz – powiedział Gregory.
– No, to już chyba niedługo.
– Boże, nie o to mi chodziło. – Gregory rzucił się niezdarnie do przodu, by uścisnąć matkę, sprawiając jej przy tym lekki ból. Wtulił głowę w jej ramię, objęła go ręką i pomyślała, jakie to dziwne, że to ona musi go pocieszać względem swej rychłej śmierci, a nie on ją.
Po kilku minutach zostawił ją samą i wyszedł do niewielkiego ogrodu. Była ciepła, czarna, bezgwiezdna noc. Usiadł na plastikowym krześle i patrzył na dom. Pomyślał o wszystkich tych zmarnowanych godzinach z Człowiekiem-Pamięcią, maszyną skonstruowaną z najlepszych fragmentów kilku tysięcy ludzkich mózgów, a przecież znacznie jaśniejsze odpowiedzi uzyskał od starzejącego się umysłu matki. Tak, kochanie. Tak, kochanie. Nie, kochanie. Słowa stu lat życia; słowa znad grobu. A jednak, a jednak… ta pewność jej odpowiedzi… Starość bywa przecież bezczelna. Skąd ta pewność? Dożyć stu lat i nie bać się śmierci, czy to nie oznaka braku wyobraźni? Może uczucie i wyobraźnia są lepszymi przewodnikami niż myśl. „Nieśmiertelność nie jest pytaniem dla uczonych”, zacytował mu kiedyś PA. Może pozostałe pytania też nie są dla uczonych. Stosować do nich mózg to tak, jak próbować odkręcić śrubę niepasującym kluczem.
Jedno z zasłoniętych okien na piętrze wyłamało się z zaciemnienia. Gregory przypomniał sobie inny ogród, gdzieś pod Towcester. Obok matki na schodach przeciwpożarowych, wysoko nad nie pielęgnowanym trawnikiem. Uniósł do góry swego złotego Vampire’a, a ona zapaliła cienki lont, który prowadził do brązowego cylindra z paliwem rakietowym.
Czasem nie dochodzi do zapłonu paliwa; innym razem dochodzi, lecz samolot grzmoci o ziemię; jeszcze innym razem samolot szybuje miarowo, a silniczek wyrywa się do przodu – maleńki aluminiowy pojemniczek śmiga w głąb ogrodu i zagrzebuje się w żywopłocie za jodłami.
Pomylił się, ale wszyscy się w tym względzie mylimy. Wszyscy zakładamy, że silnik napędza samolot, a tor lotu jest prosty. Tymczasem możliwości jest znacznie więcej.
Dojrzałość nie jest pochodną upływu czasu, lecz pochodną tego, co się wie. Samobójstwo nie jest jedynym prawdziwym dylematem filozoficznym naszych czasów, lecz czymś pociągającym, ale nieistotnym. Samobójstwo nie ma sensu, gdyż życie jest takie krótkie; tragedia życia polega na jego ulotności, a nie pustce. Mają rację te narody, pomyślał Gregory, które zakazują samobójstwa, gdyż czyn ten wywołuje u dokonującego fałszywe poczucie wartości. Samobójca czuje się ważny. Jakiej potwornej próżności musi wymagać odebranie sobie życia. Samobójca nie jest abnegatem. Nie mówi: jestem tak żałosny i nieistotny, że nie ma znaczenia, jeśli się unicestwię. Mówi coś wręcz przeciwnego: patrzcie, jestem wystarczająco istotny, żeby się unicestwić.
Być może zaczął myśleć o samobójstwie, gdyż uważał swe życie za porażkę. Sześćdziesiątka na karku i nic nie osiągnął; mieszkał z matką, mieszkał sam, znów mieszka z matką. Ale kto powiedział, że to porażka? Kto określa powodzenie? Oczywiście ci, którym się powiodło. A skoro pozwala im się określać powodzenie – tym, których uważają za przegranych, powinno być wolno określać porażkę. Zatem: nie jestem przegrany. Mogę być spokojnym, cichym sześćdziesięciolatkiem, który niewiele zrobił, ale to nie czyni ze mnie przegranego. Odrzucam wasze kategorie. W dawnych czasach włóczyły się po świecie plemiona, które sądziły, że są jedynym plemieniem na ziemi, a wiary tej nie potrafiło podważyć pojawienie się innych plemion. Ludzie, którym się rzekomo powiodło, przypominali Gregoremu te plemiona.
Drugim błędem było to całe myślenie, to całe stawianie pytań. Bóg jest motocyklistą czterysta pięćdziesiąt mil od zachodniego wybrzeża Irlandii, w goglach dla osłony przeciwko morskiej kurzawie, pędzi swobodnie po falach jak po wydmach piaskowych. Wierzysz w to? Tak, pomyślał Gregory, wierzę w to. W przeciwnym razie pozostaje tylko odpowiedź „Nie”. Błąd polega na przekonaniu, że można tego dowieść, że można to wyjaśnić; albo że trzeba to wyjaśnić. Tymczasem on, podobnie jak wielu innych ludzi, zajął rzekomo nie istniejące stanowisko pośrednie, tolerancyjne, ale sceptyczne i powiedział: jeżeli pokażecie mi, że pewien typ motocykla, obarczony pewnym typem motocyklisty, przy danym rodzaju opon i danej sile napędowej jest zdolny do jazdy po falach, przy tak małym nacisku na powierzchnię, że ruch do przodu staje się możliwy, wtedy uwierzę w Boga. Stanowisko to jest niedorzeczne, a jednocześnie zupełnie normalne. Ludzie sądzą, że wstąpienie do Królestwa Niebieskiego, czy też jakkolwiek to nazwać, jest jak zgłoszenie wniosku o hipotekę. Wobec czego niektórzy starają się o jak najlepszych księży, tak jak staraliby się o najlepszych prawników.