W jej życiu nie było już miejsca na myślenie o śmierci; teraz miała już tylko nadzieję, że gdy przyjdzie czas, by po raz ostatni zebrać siły (o ile tak to się czuje od wewnątrz), pozbiera się na tyle skutecznie, by Gregory miał wrażenie, że umiera spokojna i szczęśliwa. Nie chciała umierać jak wujek Leslie. Głosem, który nie potrzebował megafonu, pani Brooks opowiedziała jej o ostatnich godzinach Lesliego. Choć nie cierpiał, miotał się pomiędzy czystym gniewem a czystym strachem. Jean spodziewała się tego – podczas jej ostatnich dwóch wizyt Leslie bał się i płakał, prosił ją, by go utwierdziła w różnych sprzecznych przewidywaniach: że jego choroba nie jest groźna, że po śmierci pójdzie do nieba, że umrze odważnie, że ucieczka do Ameryki nie będzie poczytana przeciwko niemu, że wszyscy lekarze to kłamcy, że nie jest za późno, aby zamrozić jego ciało i zaczekać, aż znajdą metodę leczenia raka, że ma prawo chcieć umrzeć i ma prawo nie chcieć umrzeć, kazał też Jean obiecać, że go nigdy nie opuści, bo w przeciwnym razie pani Brooks go zamorduje za bałagan.
Bąkając fałszywe słowa pociechy w tempie dorównującym jego lamentom, próbowała go choć na chwilę oderwać od nieubłaganego skupienia na sobie samym. Powiedziała, że Gregory na pewno chętnie się z nim zobaczy, a Leslie na pewno zrobi, co w jego mocy, by nie przysparzać siostrzeńcowi zmartwień. Leslie ledwo zareagował, toteż Jean wyprawiła Gregory’ego pełna obaw, lecz jego relacja o pogodnym i niezłomnym zachowaniu Lesliego uspokoiła ją. Poczuła też podziw, bo może odwaga w obliczu śmierci to nie wszystko; może udawanie odwagi wobec tych, których się kocha, wymaga większej odwagi, odwagi wyższego rzędu.
Z początku Gregory był przeciwny pomysłowi matki. Uznał go za chorobliwy.
– Oczywiście, że to chorobliwe – powiedziała. – Kiedy mam być chorobliwa, jeśli nie w moim wieku?
– Chciałem powiedzieć, że to niepotrzebnie chorobliwe.
– Nie bądź drętwy. Skoro jesteś taki w wieku sześćdziesięciu lat, nie wyobrażam sobie, jak przeżyjesz następne czterdzieści.
Zapadła cisza. Jean poczuła wstyd. Dziwne, że po tylu latach potrafi powiedzieć nie to, co trzeba. Mam nadzieję, że tego nie zrobi; mam nadzieję, że starczy mu odwagi, żeby tego nie zrobić. Gregory czuł się zakłopotany, a także poirytowany. Ona naprawdę sądzi, że mógłbym to zrobić. Naprawdę myśli, że mogę się nie oprzeć. Ale ja mam już wszystko rozpracowane. A poza tym, czy starczyłoby mi odwagi, żeby to zrobić?
Pewnego pogodnego marcowego popołudnia pojechali na północ. Jean nie zwracała uwagi na kierunek jazdy czy krajobraz. Trzeba zachować energię. Oczy miała otwarte, ale widziała wszystko jak przez mgłę. Chwilowo zmniejszyła gaz, tak sobie mówiła.
Gdy dotarli do małego aerodromu pośród nadal przyprószonych szronem pól, zwróciła się ku Gregory’emu.
– Nie wziąłeś przypadkiem ze sobą szampana?
– Przyszło mi to do głowy, ale zastanawiałem się, co byś powiedziała i doszedłem do wniosku, że uznałabyś to za nie na miejscu. To jest – dodał z uśmiechem – jeżeli obstajesz przy tym, żeby być chorobliwą.
– Obstaję – odparła, odwzajemniając uśmiech. – To nie jest okazja do picia szampana.
Gdy szli powoli przez pole startowe, nieco mocniej ściskając go za ramię, wskazała, że chce się zatrzymać. Dzień był chłodny i suchy. Niskie słońce opadało ku poziomym listwom chmur wspartych na horyzoncie. Czterdzieści metrów przed nimi stał nieduży, dość staroświecki samolot – dyrektorski odrzutowiec z połowy lat dziewięćdziesiątych, podejrzewał Gregory. Na polu startowym namalowane były jasnożółte pasy i duże żółte liczby.
– Nie jest to zbyt odkrywczy wniosek, skarbie – powiedziała – ale życie jest poważne. Mówię o tym tylko dlatego, że przez wiele lat nie byłam pewna. Teraz jestem pewna: życie jest poważne. I jeszcze jedno: człowiek jest absolutnie wolny.
– Tak, mamo.
– A tu mam coś dla ciebie. – Z kieszeni wyjęła pasek cienkiej blachy z odciśniętymi literami. JEAN SERJEANT XXX. – Iksy potraktuj jako całusy – powiedziała. Gregory poczuł, że swędzą go oczy.
Gdy podchodziła do schodów samolotu, naszło ją jedno z najwcześniejszych wspomnień. Jeszcze kilka stopni. PUNKTUALNOŚĆ, przypomniała sobie. I WYTRWAŁOŚĆ. A dalej, jak to szło? Aha, UMIARKOWANIE. A raczej UMIARKOWAN. Plus ODWAGA. Tak, ODWAGA. I zawsze trzymaj się z daleka od giełdy. Niestety nie mogła sobie przypomnieć żadnych innych słów. Po dziewięciu dekadach życia nadal uważała, że porady te są potrzebne. Gregory chyba ich potrzebuje. Punktualność, miała ochotę mu szepnąć, Wytrwałość, Umiarkowanie, Odwaga i trzymaj się z daleka od giełdy.
Gdy Gregory z czułością zapinał jej na brzuchu pas, pomyślała, to będzie ostatni Incydent jej życia. Och, jeszcze wiele może się zdarzyć, a zwłaszcza ta jedna rzecz, ostatni cud świata. Ale to jest ostatni Incydent. Lista zamknięta.
Wystartowali w kierunku wschodnim, nad bezlistnym lasem, potem nad opuszczonym torem golfowym. Para piaskownic gapiła się na nich jak puste gałki oczne. Tu i ówdzie powtykane były czerwone chorągiewki jak na wojskowej makiecie, na której generałowie planują kolejne posunięcia. Był to jednak tylko tor golfowy. Czy ktoś jeszcze mówi na niego Stary Zielony Raj, zastanawiała się Jean. Raczej wątpliwe. Tacy ludzie jak wujek Leslie poumierali, razem ze swymi powiedzeniami; teraz z kolei umierają ci nieliczni, którzy jeszcze pamiętają te powiedzenia. Pole za pachnącym laskiem wzdłuż czternastej „psiej nogi”. Drzeć się do nieba, drzeć się do nieba, leżeć w Raju i drzeć się do nieba.
Nabrali wysokości, po czym pilot skręcił na południe, żeby Jean mogła patrzeć na zachód. Powiedziała Gregory’emu, żeby usiadł z tyłu przy oknie, ale on koniecznie chciał siedzieć koło niej. Nie sprzeczała się z nim: ładnie z jego strony, że nie zabrał szampana, a poza tym nie ma powodu, żeby go to specjalnie zafascynowało.
Pilot utrzymywał stałą wysokość, a Jean patrzyła w kierunku zachodnim. :
– Przykro mi, że są chmury – powiedział Gregory. Potrząsnęła głową. – Nic nie szkodzi, skarbie.
Miała rację. Nie można patrzeć pod słońce zbyt długo – nawet stonowane, zachodzące. Trzeba by sobie rozstawić przed oczyma palce. Jak Prosser Wstań-Słońce; który z ręką przed twarzą pędził w górę przez rzednące powietrze. Troskliwe niebo oszczędziło jej wysiłku; przez horyzont ciągnęły się cztery grube palce chmur, słońce chowało się za nie. Kilkakroć wypsnęło się w szczelinę, po czym znów znikało, jak moneta żonglera, powoli obracana w kłykciach.
Wreszcie wyjrzało zza ostatniego szarego palca. W tych ostatnich chwilach zmieniło się poczucie kierunku: ziemia unosiła się jak wzburzone wody, które pochłaniały słońce, zgasiły je jak papieros, dym z sykiem utworzył chmurę.
Jean Serjeant poczuła, że samolot wspina się stromo, by skręcić w lewo. Odwróciła głowę od okna. Nadal trzymała Gregory’ego za rękę. Płakał.
– Nie, nie – mruknęła i ścisnęła jego dużą, miękką dłoń. Byłaś matką aż do śmierci, pomyślała. Zastanawiała się, czy Gregory patrzył wraz z nią.
Po kilku minutach pilot wyrównał lot i znów wziął kurs na południe. Jean odwróciła wzrok od mokrej twarzy Gregory’ego i wyjrzała przez okno. Palce chmur nie oddzielały jej już od pomarańczowego kręgu, była ze słońcem twarzą w twarz. Nie pozdrowiła go jednak w żaden sposób. Nie uśmiechnęła się, usiłowała nie mrużyć oczu. Opadanie słońca zdawało się tym razem szybsze, jakby powietrze stawiało mniejszy opór. Ziemia nie uganiała się za nim łapczywie, lecz spoczęła na plecach z szeroko otwartymi ustami. Wielkie pomarańczowe słońce osiadło na horyzoncie, oddało chętnej ziemi ćwierć swej pojemności, potem połowę, potem trzy ćwierci, a potem, ochoczo i bez dyskusji, ostatnią ćwierć. Przez kilka minut płonęło zza horyzontu, a Jean nareszcie uśmiechnęła się do tej pośmiertnej fosforescencji. Potem samolot zawrócił i zaczęli tracić wysokość.