Matka Jean też wyglądała na kogoś, z jej spiczastym nosem i raczej wyłupiastymi niebieskimi oczami, z włosami upiętymi w kok do bordowo-butelkowo-zielonego munduru służb pomocniczych, rozpuszczonymi wieczorem, gdy słuchała ojca i dokładnie wiedziała, jakie zadawać pytania. Brała udział w zbiórkach złomu, których żniwem były tysiące blaszanych puszek; całymi tygodniami przyszywała skrawki kolorowego płótna do sieci kamuflażowych (-Tak, jakbym zszywała olbrzymi dywan, Jean); zwijała papier w bele, pracowała w kantynie polowej, pakowała kosze z żywnością dla saperów. Nic dziwnego, że znała swój własny umysł; nic dziwnego, że wyglądała na kogoś.
Jean wpatrywała się czasem w lustro, szukając oznak zmian, lecz jej proste włosy leżały smutne i przylizane na głowie, a błękit oczu szpeciły głupawe plamki. W „Daily Express” ktoś napisał, że wiele gwiazd hollywoodzkich zawdzięczało sukces twarzom w kształcie serca. Niestety na to nie było już nadziei – miała zbyt kanciastą szczękę. Żeby tylko różne części jej twarzy zaczęły wyglądać bardziej spójnie. No, szybciej trochę, szeptała czasem do lustra. Matka złapała ją kiedyś na tych oględzinach i powiedziała:
– Nie jesteś piękna, ale będą z ciebie ludzie.
Będą ze mnie ludzie, pomyślała. Moi rodzice mówią, że będą ze mnie ludzie. Ale czy ktokolwiek inny tak pomyśli? Tęskniła za wujkiem Lesliem. Teraz nie wolno o nim było rozmawiać, ale często o nim myślała; zawsze był po jej stronie. Kiedyś, gdy szli wzdłuż długiego dziesiątego w Starym Zielonym Raju, Jean, niosąc metalowy kij do piasku w pozycji na szczęście, spytała:
– Co będę robić, gdy dorosnę?
Pytanie wydawało się naturalne, przecież on powinien wiedzieć lepiej niż ona. Wujek Leslie, w swych biało-brązowych mesztach, z postukującymi kijami golfowymi w torbie, uchwycił głowicę metalowego kija na jej ramieniu i ruszał nim na boki. Potem objął ją za szyję.
– Co tylko sobie zamarzysz, moja mała – powiedział.
Z początku na wojnie niewiele się działo, lecz potem rozkręciło się i ludzie ginęli. Jean zaczęła lepiej rozumieć, na czym polega wojna, kto usiłuje wysiudać ojca z interesu i jak nazywają się jego podejrzani wspólnicy. Wrzała oburzeniem na tych obcokrajowców z ich nędznymi sztuczkami. Przed oczyma miała naciskający na szalkę wagi tłusty kciuk z brudnym paznokciem. Może powinna się przyłączyć do walki. Ojciec uważał jednak, że więcej dobrego robi na miejscu.
– Dmuchaj w ognisko domowe – powiadał.
I wtedy wojna przyniosła Tommy’ego Prossera. Był to niewątpliwie Incydent. Zawiadomienie o jego zakwaterowaniu przyszło któregoś wtorku, środę spędzili na narzekaniach, że już w trójkę jest ciasno, a co dopiero w czwórkę, a w czwartek przybył Tommy Prosser. Był niskim, szczupłym mężczyzną w mundurze RAF-u, z czarnymi upomadowanymi włosami i czarnym wąsikiem. Walizka, którą miał pod pachą była spięta skórzanym pasem. Spojrzał z ukosa na Jean otwierającą mu drzwi, po czym odwrócił wzrok, uśmiechnął się do ściany i zameldował jak do zwierzchnika:
– Sierżant lotnictwa Prosser.
– Tak, tak. Było napisane.
– Bardzo miło z państwa strony i w ogóle.
Jego ton był pozbawiony wyrazu, lecz obcy akcent z północy brzmiał dla uszu Jean skrzekliwie, przywodził na myśl zgrzebną koszulę.
– Tak, tak. Mama wraca o piątej.
– Chce pani, żebym przyszedł później?
– Nie wiem. – Czemu nigdy nic nie wie? Będzie z nimi mieszkał, więc chyba rozsądnie byłoby zaprosić go do środka. Ale co potem? Czy powinna zrobić mu herbaty?
– Nie ma problemu. Wrócę o piątej. – Spojrzał na nią, odwrócił wzrok, uśmiechnął się do ściany i poszedł. Przez okno w kuchni Jean ujrzała go siedzącego po drugiej stronie drogi, wpatrzonego w walizkę. Ó czwartej zaczęło padać, więc zaprosiła go do środka.
Przysłano go z jednostki w West Mailing. Nie, nie wie, na jak długo. Nie, nie może jej powiedzieć, dlaczego. Nie, nie Spitfire, tylko Hurricane. O rany, już zadaje nie te pytania, co trzeba. Pokazała na schody prowadzące do jego pokoju, niepewna, czy będzie ładniej z nim nie pójść, czy też obcesowo mu towarzyszyć. Prosserowi było chyba wszystko jedno. Prócz nazwiska, z własnej woli nie udzielił żadnych informacji, nie zadał żadnych pytań, nie zgłosił żadnych uwag, nie powiedział nawet, jak pięknie wszystko posprzątane i wypachnione. Dali mu klitkę. Oczywiście, nie było czasu jej ozdobić, powiesili tylko na ścianie obrazki cioci Evelyn.
Spędzał większość czasu w pokoju, schodził tylko regularnie na posiłki i odpowiadał na pytania ojca. Dziwnie było mieć dwóch mężczyzn w domu. Z początku ojciec odnosił się do sierżanta lotnictwa Prossera uniżenie. Taktownie i z podziwem wypytywał o lotniczą dolę, z braterską pogardą wyrażał się o „Szwabach” i żartobliwie instruował matkę, by „dała dokładkę naszemu bohaterowi stratosfery”. Prosser wyraźnie jednak nie odpowiadał na pytania ojca w tym samym duchu. Dokładki przyjmował bez wylewnych podziękowań, których matka się spodziewała, a chociaż z ochotą pomógł zawiesić zaciemniające kotary na czas nalotów, do dyskusji o strategii północnoafrykańskiej wcale się nie zapalał. Dla Jean było jasne, że Prosser rozczarował ojca. Jasne było dla niej także, iż wie o tym i wcale mu to nie przeszkadza. Być może nie zadają mu jeszcze właściwych pytań. A może rzecz w tym, że pochodzi z innych stron: powiedział, że spod Blackburn w Lancashire. Może tam ludzie inaczej się zachowują.
Czasem, gdy byli sami w domu, Prosser schodził na dół, opierał się o drzwi kuchni i patrzył, jak ona prasuje, piecze chleb bądź czyści do połysku noże. Z początku była zakłopotana, później przyzwyczaiła się. Mając świadka swej gospodarskiej krzątaniny czuła się pożyteczniejsza. Pod nieobecność rodziców rozmowy nie były jednak łatwiejsze. Nie zawsze podpowiadał na pytania. Potrafił się zezłościć. Czasem odwracał po prostu wzrok i uśmiechał się, jakby przypominając sobie jakiś powietrzny manewr, którego ona nie jest w stanie zrozumieć.
Pewnego dnia, gdy czyściła piec, oświadczył ponuro:
– Odsunęli mnie od lotów.
Podniosła głowę, lecz zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ciągnął dalej.
– Nazywali mnie Wstań-Słońce. Prosser Wstań-Słońce.
– Rozumiem. – Taka odpowiedź zdawała się bezpieczna. Jean powróciła do czyszczenia wnętrza pieca brązową pastą. Prosser poszedł do swojego pokoju.
Przez kilka tygodni atmosfera w domu była niewyraźna. Zupełnie jak wojna nerwów, tyle że prawdopodobnie nie dojdzie do działań zaczepnych. Nie doszło. Ojciec coraz częściej dzielił się swymi poglądami na sprawy militarne tylko z matką, a niekiedy sugerował Jean, że jeżeli mieszka się z kimś pod jednym dachem, to nie znaczy, że trzeba się zaprzyjaźnić. Wystarczy być uprzejmym.
Pewnego popołudnia Tommy Prosser zszedł na dół o czwartej. Jean parzyła herbatę.
– Coś przekąsimy? – spytała, dalej niepewna, czy przepisy mu na to pozwalają.
– Może kanapkę Alarm Odwołany?
– Co takiego?
– Nigdy nie słyszałaś o kanapce Alarm Odwołany? Potrząsnęła głową.
– Gdzie ty żyjesz, dziewczyno. Zajmij się herbatą, a ja przyszykuję. – Postukawszy drzwiczkami od kredensu i pogwizdawszy tyłem do niej, Prosser zaprezentował dwie kanapki na talerzu. Chleb nie wyglądał na pokrajany pewną ręką. Jean musiała przyznać, że jadła w życiu wiele smaczniejszych kanapek. Chciała, aby słowa zabrzmiały życzliwie, lecz zarazem krytycznie.