– Nabrałem trochę wysokości. Nie było słońca, żebym mógł podejść nie zauważony, ale chyba się nie spodziewał, że go będę ścigał. Spodziewał się, że grzecznie polecę do domu, najem się zdrowo i pójdę grać w golfa. Stopniowo zaczynałem się do niego zbliżać. Pewnie oszczędzał paliwo albo coś. Gdy go dopadłem, zasuwałem jak pociąg towarowy. Dałem mu jakieś osiem sekund i zacząłem strzelać. Poszły mu wióry ze skrzydła. Nie strąciłem go, więc trochę żal bierze, ale chyba się zorientował, co o nim sądzę.
Prosser Wstań-Słońce obrócił się i wymaszerował z pokoju. Jean wydłubała językiem z zębów kawałek dmuchawca i męłła w ustach. Miała rację. Kwaskowe.
Prosser nabrał odtąd zwyczaju, by schodzić na pogawędki. Z reguły Jean nie odrywała się od czynności kuchennych, a on stał oparty o drzwi. Tak było dla nich obojga zręczniej.
– Byłem w Eastleigh – rozpoczął kiedyś, gdy ona kucała przy piecu i zwijała „Express” na podpałkę. – Patrzyłem jak startuje Skua. Trochę wiało, ale za słabo, żeby odwołać loty. Skua, co zapewne jest dla ciebie nowością, startuje taką śmieszną techniką z ogonem w dół, pomyślałem, że popatrzę, będę miał uciechę. Jechał pasem startowym, zbliżał się do prędkości startowej, aż tu nagle zadarł dziób i przekoziołkował na plecy. Nie wyglądało to bardzo groźnie, po prostu się wywrócił na dach. Pobiegliśmy w kilku przez lotnisko, myśląc, że ich wyciągniemy. W połowie drogi zobaczyliśmy coś na pasie. Była to głowa pilota. – Prosser spojrzał w stronę Jean, ale ona siedziała tyłem do niego i dalej zwijała gazetę. – Podbiegliśmy jeszcze bliżej i zobaczyliśmy następną. To musiało się stać, gdy samolot koziołkował. Nie uwierzyłabyś, jak równiutko ucięło. Jeden z facetów, którzy ze mną biegli, nie mógł
0 tym zapomnieć. Walijczyk, w kółko o tym gadał. „Jak z dmuchawcami, Prosser, no nie?” mówił do mnie. „Idziesz sobie przez dmuchawce i zamachujesz się kijem albo czymś, i myślisz sobie: trzeba sprytnie uderzyć, żeby poleciała cała główka i nie rozsypała się”. Tak mu się kojarzyło.
– Prześladują cię zupełnie inne rzeczy, niż się można spodziewać. Zestrzelili mi kumpli, kilka metrów obok. Widziałem, jak wpadają w korkociąg, krzyczałem do nich przez radio, wiedziałem, że się już nie wywiną, schodziłem z nimi w dół i widziałem, jak się rozbijają, i myślałem sobie: mam nadzieję, że mnie też ktoś tak odprowadzi, kiedy przyjdzie mój czas. Prześladuje cię, kiedy nie ma w tym za cholerę godności. Przepraszam. Człowiek sobie myśli: na mnie to też przyjdzie. I czasami prawie się z tym godzi, ale chce, żeby to się odbyło na jego warunkach. To się nie powinno liczyć, ale się liczy. Naprawdę się liczy.
– Słyszałem o jednym biedaku z Castle Bromwich. Oblatywał Spitfire’a. Wystartował i zaczął się wznosić prawie pionowo. Doszedł do jakichś piętnastu tysięcy i coś nawaliło. Z piętnastu tysięcy spikował z powrotem na lotnisko. Ciężko go było wygrzebać z ziemi. Potem musieli zbadać to, co z niego zostało, żeby sprawdzić, czy nie było tlenku węgla w butli z tlenem, czy coś, więc pozbierali, co się dało i odesłali do analizy. Wsadzili to do słoika po dżemie. – Przerwał. – Takie rzeczy się liczą.
Jean nie do końca rozumiała, na czym polega zgroza sytuacji. Główki dmuchawca, słoiki po dżemie. Oczywiście, że nie ma w tym za dużo godności. Może dlatego, że to brzmi pospolicie, za mało podniośle. Ale nie było też nic pięknego ani podniosłego, jeśli kogoś zestrzelili albo zderzył się ze zboczem góry, albo spłonął żywcem w kabinie. Może była zbyt młoda, żeby zrozumieć śmierć i związane z nią przesądy.
– Według ciebie jak najlepiej… skończyć?
– Zastanawiałem się nad tym przez cały czas. Przez cały czas. Kiedy zaczęła się wojna, widziałem się gdzieś blisko Dover. Słońce, mewy, poczciwe białe urwiska świecą jak na filmie. No i lecę sobie, bez amunicji, paliwo na wykończeniu i nagle zjawia się cała eskadra Heinkelów. Jak wielkie stado much. Wkręciłbym się między nie, kadłub jak durszlak, wyszukałbym szefa eskadry i wpakowałbym się mu prosto w ogon. Spadlibyśmy obaj. Bardzo romantyczne.
– Brzmi bardzo odważnie.
– Nie, to wcale nie byłoby odważne, tylko głupie i mało pożyteczne. Jedna nasza maszyna za jedną ich, to kiepski osiąg.
– No a teraz? – Jean na poły zdziwiło jej własne pytanie.
– Teraz? Teraz mam wizję trochę bardziej realistyczną. I jeszcze mniej pożyteczną. Teraz chciałbym skończyć tak jak wielu pilotów – zwłaszcza młodych – w trzydziestym dziewiątym i czterdziestym.
– To jedna z tych dziwnych rzeczy, które człowiek zauważa: że umiejętności przychodzą z doświadczeniem, ale najczęściej cię strącą właśnie przy zdobywaniu doświadczenia. Po zakończeniu misji najczęściej brakuje najmłodszych kumpli. Toteż im dłużej trwa wojna, starzy w eskadrze robią się coraz starsi, a młodzi coraz młodsi. Potem niektórych starych zdejmuje się, bo są zbyt cenni i w sumie eskadra jest mniej doświadczona niż na początku.
– W każdym razie wyobraź sobie, że lecisz naprawdę wysoko. Powyżej 25 000 stóp to już jest inny świat. Po pierwsze, bardzo zimno. Samolot inaczej się zachowuje. Wspina się wolniej i tańczy po niebie, bo powietrze jest takie rzadkie, że stateczniki nie mają się czego trzymać, tak że przy każdym ruchu trzeba wziąć poprawkę. Potem szyba pokrywa się szronem i nie widać za dobrze.
– Masz za sobą mało misji, boisz się trochę i lecisz do góry. Wspinasz się prosto w słońce, bo myślisz, że tak jest najbezpieczniej. W górze jest dużo jaśniej niż zwykle. Kładziesz dłoń przed oczyma i powoli rozwierasz palce. Dalej się wspinasz. Patrzysz przez palce na słońce i zauważasz, że im bliżej słońca, tym zimniej. Powinno cię to martwić, ale nie martwi. Nie martwi, bo jesteś szczęśliwy. Jesteś szczęśliwy dlatego, że z butli wycieka tlen. Nie podejrzewasz, że coś jest nie tak. Reakcje masz spowolnione, ale sądzisz, że są normalne. Potem trochę słabniesz; nie ruszasz już głową tyle, ile potrzeba. Nic cię nie boli, nie czujesz już nawet zimna. Nie chcesz już nikogo zabijać; to pragnienie wyciekło wraz z tlenem. Czujesz się szczęśliwy.
– A potem może się zdarzyć jedna z dwóch rzeczy. Albo dopadnie cię „stodziewiątka” i zaraz jest po wszystkim, czysto i schludnie. Albo też nic się nie dzieje, wspinasz się dalej w rzadkie, sine powietrze, wpatrzony przez palce w słońce, na oknie masz szron, ale w środku ci ciepło. Cały szczęśliwy i z kompletną pustką w głowie, aż wreszcie ręka ci opada, potem opada głowa i nawet nie zauważasz, że zapada kurtyna…
Cóż można na to odpowiedzieć, pomyślała Jean. Nie można krzyknąć „Nie rób tego!”, jakby Prosser był samobójcą na parapecie okna. Raczej nie można powiedzieć, że brzmiało to wszystko odważnie i pięknie, nawet jeśli dokładnie tak brzmiało. Trzeba poczekać, co powie dalej.
– Czasem myślę, że nie powinni mi pozwolić znów latać. Wyobrażam sobie, że któregoś dnia mógłbym to zrobić. Gdybym miał dość wszystkiego. Musiałbym to oczywiście zrobić nad morzem, żeby nie wylądować komuś na działce. Mógłbym mu przeszkodzić w kopaniu schronu przeciwlotniczego.
– To byłoby nieuprzejme.
– Tak, to byłoby bardzo nieuprzejme.
– No i… nie ma pan jeszcze dość wszystkiego? – Jean chciała zadać to pytanie łagodnie, ale w połowie chyba spanikowała i wyszło jej apodyktycznie i pewnie. Prosser natychmiast zaostrzył ton.