– Powiem ci, panienko, że umiesz słuchać, ale nic się nie znasz na rzeczy. Nic się nie znasz na rzeczy.
– Ale przynajmniej wiem, że się nie znam – powiedziała Jean ku własnemu zdziwieniu. On chyba również się zdziwił, gdyż na powrót złagodził ton. Mówił dalej, jakby snuł marzenia.
– Tam w górze jest naprawdę zupełnie inaczej. Komuś, kto latał tyle co ja, zdarza się, że kompletnie się wyłącza. Chyba coś z nerwami. Człowiek tak długo był spięty, że jak się na chwilę rozluźni, zdaje się to trwać wieki. Faceci ze statków powietrznych mogliby ci opowiedzieć naprawdę dziwne historie na ten temat.
Czy miała ochotę słuchać dziwnych historii? Nie o słoikach po dżemie i dmuchawcach. Prosser nie zostawił jej jednak wyboru.
– Mój kumpel latał na Katalinach. Oni mogą być na służbie przez dwadzieścia, dwadzieścia dwie godziny. Pobudka o północy, śniadanie, start o drugiej rano, powrót o ósmej, dziewiątej wieczór. W sumie to tak, jakby się pół życia leciało nad tym samym kawałkiem morza. Nie trzeba nawet sterować, przez większość czasu lecieli na automatycznym pilocie. Tylko gapili się w morze, wypatrywali okrętów podwodnych i czekali na następną herbatę. I wtedy wzrok zaczyna płatać figle. Ten mój kumpel powiedział, że leciał kiedyś nad Atlantykiem, nic się specjalnego nie działo, a on nagle pociągnął za drążek. Zdawało mu się, że widzi z przodu górę.
– Może to była jedna z tych chmur, które przypominają góry.
– Nie. Kiedy już wyrównał lot i ochrzanili go za rozlanie herbaty, dobrze się rozejrzał dokoła. Nic, ani chmurki, widzialność po horyzont. Innemu facetowi zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Nigdy byś nie zgadła. Był o czterysta pięćdziesiąt mil od zachodniego wybrzeża Irlandii, leciał prosto przed siebie, patrzy w dół i co widzi? Widzi gościa na motocyklu, który zasuwa jakby było niedzielne popołudnie.
– W powietrzu?
– Jasne, że nie. Nie zgrywaj się. Nie da się jechać na motorze w powietrzu. Nie, on przestrzegał przepisów ruchu i jechał prosto wierzchem fal. W goglach, skórzanych rękawicach, spaliny z rury wydechowej. Cały wesolutki.
Jean zachichotała.
– Jazda po wodzie. Jak Jezus.
– Tylko bez takich, proszę – powiedział Prosser z dezaprobatą. – Nie mam skłonności w tę stronę, ale nie bluźnij w obecności tych, którzy żyją na krawędzi.
– Przepraszam.
– Masz odpuszczone.
– Kim pan jest?
– Policjantem.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Naprawdę naprawdę? Nie wygląda pan na policjanta.
– Musimy być mistrzami kamuflażu, panienko.
– Ale jeśli zbyt dobrze się pan zakamufluje, nikt nie będzie wiedział, że jest pan policjantem.
– Da się poznać.
– Po czym?
– Podejdź trochę bliżej, to ci pokażę.
Stał przy porośniętej bluszczem furtce, z motywem wschodu słońca wykutym w górnej części. Ona szła właśnie betonową dróżką, sprawdzić, czy pranie wyschło. Był wysokim mężczyzną o mięsistej twarzy i szyi uczniaka. Stał niezgrabnie, a brązowy płaszcz w jodełkę sięgał mu niemal kostek.
– Stopy – powiedział, pokazując dłonią. Spojrzała. Nie, nie miał wielkich olbrzymich płaskich stóp. Można nawet powiedzieć, że były dość małe. Ale rzeczywiście coś w nich było dziwnego… Może poprzestawiane? Tak, obie stopy skierowane były na zewnątrz.
– Włożył pan lewy but na prawą nogę? – spytała trochę banalnie.
– Ależ nie, panienko. Każdy policjant ma takie stopy. Takie są przepisy.
Nadal prawie mu wierzyła.
– Niektórych rekrutów – powiedział głosem, w którym wyczuwało się atmosferę mrocznych lochów – trzeba operować.
Teraz już mu nie wierzyła. Zaśmiała się, a gdy teatralnie odplątał stopy pod przepastnym płaszczem, zaśmiała się po raz drugi.
– Przyszedł pan mnie aresztować?
– Przyszedłem w sprawie zaciemnienia.
Z perspektywy czasu uznała to za dziwny sposób na poznanie męża. Ale bywają dziwniejsze, jak podejrzewała. Poza tym, w porównaniu z innymi, poznali się całkiem obiecująco.
Przyszedł jeszcze raz w sprawie zaciemnienia. Za trzecim razem akurat tamtędy przechodził.
– Poszłabyś na piwo, na tańce, na herbatę, na spacer, na przejażdżkę, na spotkanie z moimi rodzicami?
Zaśmiała się. – Myślę, że mama się zgodzi na którąś z wersji.
Mama się zgodziła, a oni zaczęli się spotykać. Oczy miał ciemnobrązowe, był wysoki i trochę nieprzewidywalny, ale przede wszystkim wysoki. On uznał ją za nieśmiałą, ufną i do przesady szczerą.
– Mogę sobie posłodzić? – spytała, spróbowawszy pierwszego w życiu małego ciemnego.
– Przepraszam – odpowiedział – zupełnie zapomniałem. Przyniosę ci coś innego. – Następnym razem zamówił jej kolejne małe ciemne i podał papierową torebkę. Wsypała cukier i wrzasnęła, gdy ze szklanki zaczęła wylewać się piana. Lała się w jej stronę, więc zeskoczyła ze stołka.
– Numer stary, ale jary, nieprawdaż, proszę pana? – powiedział karczmarz, wycierając ladę baru. Michael zaśmiał się. Jean była zażenowana. Pewnie uważa ją za głupią. Człowiek, który prowadzi karczmę na pewno uważa ją za głupią.
– Czy wiesz, ile kanapek Lindbergh zabrał ze sobą, gdy leciał przez Atlantyk?
Michaela zaskoczyło zarówno samo pytanie, jak i nie znoszący sprzeciwu ton. Ale może to tylko zagadka. Na pewno zagadka. Odpowiedział więc posłusznie:
– Nie wiem. Ile kanapek zabrał ze sobą Lindbergh, gdy leciał przez Atlantyk?
– Pięć – powiedziała z naciskiem-ale zjadł tylko półtorej.
– Aa – nic innego nie przyszło mu do głowy.
– Jak myślisz, dlaczego zjadł tylko półtorej? – spytała. Może to jednak zagadka.
– Nie wiem. Dlaczego zjadł tylko półtorej?
– Nie wiem.
– Aa.
– Pomyślałam, że może ty wiesz – powiedziała rozczarowana.
– Może zjadł tylko półtorej, bo kupił na lotnisku i okazały się nieświeże. – Zaśmiali się oboje, przede wszystkim zadowoleni, że rozmowa do końca nie zgasła.
Bardzo szybko Jean nabrała przypuszczeń, że go kocha. No, bo jakie jest inne wytłumaczenie? Cały czas o nim myślała; gdy leżała w nocy w łóżku, w głowie roiły się jej przeróżne marzenia; lubiła patrzeć na jego twarz, która zdawała się wyrazista, ciekawa i mądra, wcale nie mięsista, jak z początku uznała, a te czerwone plamy na policzkach świadczyły o silnym charakterze; żyła w lekkim strachu, by nie sprawić mu zawodu; i wreszcie widziała w nim człowieka, który się nią zajmie. Cóż to jest, jak nie miłość?
Pewnego wieczoru odprowadzał ją do domu. Bezkresne niebo było spokojne, bez chmur i samolotów. Zawodził cicho, jakby do siebie, ze sztucznym amerykańskim akcentem ulubieńca międzynarodowej publiczności:
Orzeł – pójdziemy do ołtarza
Reszka – popłyniemy dookoła świata
Wypadł orzeł, to się czasem zdarza
Więc już nie potrzebujemy swata.
Potem nucił tylko melodię, a ona powtórzyła sobie w myśli słowa. Nic więcej się nie stało. Doszli do porosłej bluszczem furtki, z wykutym motywem wschodu słońca. Jean wtuliła się mocno w połę jego płaszcza, po czym pobiegła do domu. Może tylko okrutnie ją podpuszcza, pomyślała, może to wygłup w stylu wujka Lesliego. Zanuciła melodię do siebie, jakby chciała sprawdzić, ale nic to nie dało; była to tylko cudowna melodia.
Następnego wieczora, gdy doszli do tego samego miejsca na drodze, a niebo patrzyło na nich równie czule, Jean stwierdziła, że niemal dyszy. Nie zmieniając kroku, Michael podjął swoją opowieść: