– Cathy…
– Przecież rozumiem. Nie masz wyboru.
W głębi serca niewiele się zmieniła, pomyślał Sam, patrząc na jej przygarbioną sylwetkę. Znowu próbuje dźwigać nieszczęścia całego świata na drobnych ramionach. Jak gdyby to ona była odpowiedzialna za nieszczęścia Abby i oczekiwała, że były mąż pospieszy jej z pomocą. Już kiedyś prosiła o pomoc. Odmówił. Zapewne jest przekonana, że i tym razem ją zawiedzie.
– Więc co proponujesz? – zapytał, starając się nie okazać irytacji, która ogarniała go, ilekroć znalazł się między młotem a kowadłem. – Mam ją zatrzymać?
– Zapewne byłaby świetną gosposią. Mimo że jej matka coraz głębiej pogrążała się w szaleństwie, Abby przez cały czas utrzymywała dom w nienagannej czystości.
– Chcesz przez to powiedzieć, że ma tu dalej pracować?
– Wydaje mi się, że obecność bliźniąt pomogłaby jej odzyskać równowagę. Ale chyba sama nie jest jeszcze w stanie zapewnić maluchom tego, czego teraz potrzebują. Porozmawiaj z jej psychiatrą.
– A tymczasem? – Zerknął na zegarek. – Za dwadzieścia minut muszę być w szpitalu. Myślisz, że dzieci będą z Abby bezpieczne?
– Wyobraź sobie, że któreś z bliźniąt ma wypadek. Na przykład Mickey rozcina sobie głowę. Jak myślisz, co zrobiłaby Abby?
– Pewnie by zemdlała.
– No to masz odpowiedź na swoje pytanie.
– To co mam robić?
– A to już nie mój problem. – Cathy wysoko podniosła głowę. – Przypomnij sobie, ile razy sam mówiłeś do mnie w ten sposób. Szczerość za szczerość.
– Cathy, miałem na myśli zwierzęta, a to jednak nie to samo co dzieci.
– Tyle że mnie na tych zwierzętach bardzo zależało. Ale zmieniłam się. Przestałam się przejmować. Właśnie tego próbowałeś mnie nauczyć, prawda?
– Cathy, nie mogę… – Bezradnie rozłożył ręce. – Za niecałe dwadzieścia minut muszę być w szpitalu. Już i tak spóźniłem się o dwie godziny. Nie mogę dłużej zostać.
– Bo co? Wyleją cię?
– Posłuchaj, tam na mnie czekają naprawdę chorzy ludzie. Ostatni ortopeda, który tu pracował…
– Mick Bavis. Wiem, to rzeźnik.
– Właśnie. Ci chorzy od tygodni czekają na wizytę. Niektórzy powinni zostać odesłani do Sydney, ale się nie zgodzili, bo mieli nadzieję, że jak przyjadę, to się nimi zajmę.
– Więc jak według ciebie powinnam ci pomóc?
– Nie mam pojęcia. Może gdybyś nie opowiedziała mi o Abby, gdybym o niczym nie wiedział…
– Co?! Wolałbyś nie wiedzieć, że osoba, której powierzasz dzieci, jest niezrównoważona?
– Nie, tylko gdyby ktoś mnie wcześniej ostrzegł…
Cathy ogarnęła prawdziwa wściekłość, zupełnie jak wtedy, kiedy wylała na męża wiadro pomyj, gdy zażądał, by wyjechała z Coabargo, zostawiając miasto i okolice bez jednego, jedynego weterynarza.
– Wydaje ci się, że jestem jasnowidzem?! Miałam się domyślić, że wracasz z dziećmi do Australii i zamierzasz zatrudnić Abby w charakterze niańki?
– Nie, ale…
– Masz swój problem i musisz go rozwiązać – ciągnęła z goryczą. – Ja mam dosyć własnych kłopotów.
– Co masz na myśli?
– To, że codziennie rano z trudem podnoszę się z łóżka, więc nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności ani za konia, ani za dzieci. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie. Musisz sam się nimi zająć, doktorze Craig. Żegnam. – Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku furgonetki.
Jednak po chwili zatrzymała się i przez kilka sekund trwała w bezruchu. Nie odrywając wzroku od jej pleców, Sam próbował zebrać myśli. Od strony stajni właśnie dobiegły go głosy zbliżających się dzieci.
Cathy odwróciła się i popatrzyła na byłego męża. Wyglądał tak samo jak w dniu, kiedy tak bez sensu się w nim zakochała. Nawet ten niesforny kosmyk jasnych włosów wciąż opada mu na czoło. I brwi ma zmarszczone jak zwykle, kiedy się martwi.
– Zaczynasz pracę o jedenastej?
– Tak.
– A jeśli nie pojedziesz, to…
– Koledzy pewnie mnie jakoś zastąpią, ale nie wiem…
Nie powinna tego robić. W żadnym wypadku. Ale…
– Wszyscy lekarze tutaj byli dla mnie bardzo dobrzy. Gdyby nie oni… Posłuchaj, Sam. Dziś po południu mam dyżur.
– Cathy…
– Nie przerywaj mi – powstrzymała go. – Zaczynam o pierwszej. Mogę tu zostać i nauczyć dzieci, jak obchodzić się z koniem. A potem zabiorę je ze sobą do pracy.
– Ale…
– Tylko dzisiaj – wyjaśniła pospiesznie. – Prowadzę oddział dla małych zwierząt, więc dzieciaki będą mogły popatrzeć. A jeśli trafi mi się jakiś poważniejszy zabieg, poproszę Rebekę, żeby się nimi zajęła. Jedyna korzyść z zachłanności moich wspólników jest taka, że nie lubią wydawać pieniędzy na nianie, więc włączyli sporadyczną opiekę nad dziećmi w zakres jej obowiązków.
– Cathy, nie wiem, jak…
– Nic nie mów, tylko zbieraj się do szpitala, a resztę zostaw mnie. Ale pamiętaj, że taka sytuacja nie może się powtórzyć.
Rozdział 4
Dyżur w przyszpitalnej przychodni ciągnął się w nieskończoność. Przyjmując kolejnych chorych, Sam odniósł wrażenie, że chyba wszyscy mieszkańcy Coabargo z chorobami układu kostnego od lat czekali na jego przybycie. Co gorsza, zdecydowaną większość stanowiły przypadki dosyć skomplikowane.
W połowie dnia na biurku zadzwonił telefon.
– Wzywają pana na blok operacyjny, doktorze. Jakiś gość wjechał cysterną w samochód osobowy – poinformowała Liz z rejestracji. – Troje rannych i jedna ofiara śmiertelna.
Sam wyszedł do poczekalni i spojrzał bezradnie na oczekujących chorych. Już raz przełożył im dzisiaj godziny przyjęć. W Nowym Jorku przynajmniej nie musiał zajmować się uspokajaniem zniecierpliwionych pacjentów, gdyż akurat to niewdzięczne zadanie należało do stażystów.
– Kto jest ranny? – Pani Harris, od dawien dawna uskarżająca się na dyskopatię, nie potrafiła powstrzymać ciekawości. – Mam nadzieję, że to nikt od nas.
– Ted i Lorna Lewis – wyjaśniła rejestratorka, lekceważąc zasady zachowania tajemnicy lekarskiej. – Podobno właśnie odebrali córkę z dziećmi z dworca. Okropna sprawa.
– Proszę się nami nie przejmować, doktorze. – Pani Harris z grymasem bólu podniosła się z miejsca. – Zapiszemy się na inny termin. Najważniejsze, żeby ich uratować.
Ściągając fartuch po operacji, Sam próbował uporządkować własną hierarchię ważności. Niewątpliwie przede wszystkim musi myśleć o bliźniętach, tymczasem nawet nie jest w stanie powiedzieć, co się teraz z nimi dzieje. Minęła ósma wieczorem i dawno powinien być w domu. Cathy zapewne odwiozła już dzieci na farmę.
Jednak jeszcze przed chwilą najważniejszą sprawą było dobro pacjentów. Marg Ellen z dziećmi siedziała na tylnym siedzeniu i na szczęście wszyscy troje odnieśli jedynie drobne obrażenia. Ale jej matka, Lorna Lewis, została poważnie ranna. Sam spędził trzy godziny przy stole operacyjnym, ratując jej życie. Ted Lewis zginął na miejscu.
– Na szczęście rzadko zdarzają się nam tak trudne przypadki – rzekła Barbara, kiedy oboje z Samem doprowadzali się do ładu po operacji.
– To dobrze – mruknął i spojrzał na kartkę, którą Liz przed wyjściem położyła mu na biurku. Jeszcze przed zabiegiem prosił ją, by skontaktowała się z Cathy i przekazała, że nie wróci na czas do domu. Niestety, rejestratorka nie zdołała porozumieć się z nią osobiście, więc tylko zostawiła wiadomość w rejestracji. Cathy zapewne nawet się nie zdziwiła, pomyślał Sam z goryczą. W końcu niejednokrotnie miała okazję się przekonać, że nie może na niego liczyć.
– No to uciekam do domu – powiedział, zbierając się do wyjścia. Był prawie przy drzwiach, kiedy raptem się zatrzymał. Kolejne dwie minuty na pewno go nie zbawią, a może Barbara posiada jakieś informacje na temat Abigail.