– Abby Harrod? – zdziwiła się. – Oczywiście, że ją znam. Całe miasteczko zna Abigail. Dlaczego pytasz?
– Pracuje u mnie jako gosposia., – Nie żartuj. •
– Naprawdę.
– Ja bym jej raczej nie wybrała – oznajmiła Barbara po chwili namysłu.
– Dlaczego? Zawahała się.
– Bo jest kompletnie niezrównoważona. To jeden wielki kłębek nerwów.
– Mówisz serio?
– Jak najbardziej.
– To znaczy, że gdybym zadzwonił do kogokolwiek w tym mieście przed przyjazdem ze Stanów i powiedział, że zamierzam zatrudnić Abby jako opiekunkę do dzieci, to…
– To dowiedziałbyś się, że masz więcej serca niż rozumu.
– Barbara nie miała w zwyczaju owijania w bawełnę.
– Abby ma za sobą ciężkie przeżycia, które pozostawiły skazę na jej psychice. Nie wiedziałeś, że jej matka popełniła samobójstwo? Czasem zastanawiam się, czy Abby nie pójdzie w jej ślady.
– Samobójstwo! – Na samą myśl o tym, że któreś z bliźniąt może pewnego dnia natknąć się na zwłoki, przeszedł go dreszcz przerażenia. – Będę musiał ją zwolnić. – Odgarnął włosy z czoła. – Tylko jak mam, do cholery, to zrobić?
– Porozmawiaj z naszym psychiatrą. Może wymyśli jakiś sposób, żeby ją odprawić, nie wyrządzając jej krzywdy. Mnie nic nie przychodzi do głowy.
– Wielkie dzięki.
– Nie ma sprawy. Jeśli nie będziesz miał wyjścia, poślij dzieciaki do przedszkola. A teraz idź już do domu i trochę się zdrzemnij, bo ledwie się trzymasz na nogach.
Zdrzemnąć się! Doprawdy świetny żart. Na razie nie ma nawet zielonego pojęcia, gdzie są maluchy. Chyba Cathy nie zostawiła ich pod opieką potencjalnej samobójczyni?
Zadzwonił do domu. Abby poinformowała go, że dzieci jeszcze nie wróciły, a sądząc po jej głosie, daleka była dziś od próby targnięcia się na życie. Może dlatego, że nic jeszcze nie wie o tym, że straci pracę.
– Pani Cathy zadzwoniła i powiedziała, że dzieci będą po kolacji, więc rozpakowałam resztę bagaży i odkurzyłam cały dom. A teraz chyba posprzątam w schowkach pod schodami. Wie pan, doktorze, że tam jest mnóstwo pajęczyn? – paplała z przejęciem.
Uspokojony, że przynajmniej tym razem nie zastanie w domu trupa, Sam zaczął rozmyślać, gdzie też może być Cathy. Nie znał jej nowego adresu. Postanowił, że najpierw zajrzy do kliniki, choć uznał za mało prawdopodobne, żeby jeszcze nie wyszli. Od czegoś jednak musi zacząć.
O dziwo, w oknach paliły się światła. Jednak uspokoił się dopiero wtedy, gdy ujrzał znajomą furgonetkę na podjeździe. Otworzył drzwi i wszedł do środka. W rejestracji nie było już nikogo, ale z gabinetu w końcu korytarza dobiegł go płaczliwy, dziecięcy głosik.
– Bethany!
W mgnieniu oka znalazł się przy małej. Oprzytomniawszy nieco, rozejrzał się po pomieszczeniu i aż przysiadł z wrażenia. Byli tam wszyscy: Cathy, Bethany i Mickey. Ich twarze były zalane łzami, a na błyszczącym stole zabiegowym z nierdzewnej stali leżał chyba największy pies, jakiego Sam w życiu oglądał.
Usiłował zrozumieć, o co chodzi. Pies przypominał lekko skundlonego wilczarza irlandzkiego i sprawiał wrażenie, jakby dopiero co przegrał walkę na śmierć i życie i lada moment miał wyzionąć ducha. Miał rozszarpany bok i zmiażdżoną łapę, i leżał bez ruchu w kałuży krwi, chociaż obecnie krwawienie zdawało się ustawać. Nie trzeba być lekarzem, żeby domyślić się, co to oznacza.
– Ma na imię Jasper i został strasznie pogryziony – wyjaśniła Bethany, zanim Sam zdążył się odezwać. – Ciocia Cathy uważa, że powinniśmy pozwolić mu umrzeć.
Wzrok Cathy wyrażał żal, że naraziła dzieci na tak ciężkie przeżycie. Sam jednak nie miał do niej pretensji. Dobrze wiedział, że powinien był wcześniej zabrać dzieci do domu, zamiast zostawiać je na głowie Cathy.
– Posłuchaj, Beth. Tak naprawdę będzie dla niego lepiej. Nie możemy pozwolić mu cierpieć – tłumaczyła Cathy.
Tymczasem Sam nie spuszczał wzroku z Mickeya. Chłopiec trzymał psa za poszarpaną obrożę i tulił twarz do kudłatego pyska z taką tkliwością, z jaką matka tuli zranione dziecko. Ten malec, który nawet nie zapłakał po śmierci rodziców i przez ostatnie lata skrywał emocje, sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał dać upust wszelkim nie wyrażonym przez lata uczuciom.
– To chyba bezdomny pies – zauważył Sam, przyglądając się uważnie chłopcu.
Nieszczęsny czworonóg z całą pewnością już od dłuższego czasu błąkał się bez właściciela. Był tak wychudzony, że została z niego właściwie tylko pokąsana przez pchły skóra, no i kości. Zbolałe oczy zapadły się gdzieś głęboko, a sierść chyba nigdy nie widziała szczotki i mydła. Na grzbiecie miejscami połyskiwały łysiny. Pewnie ma egzemę, pomyślał Sam i instynktownie spróbował odsunąć chłopca od psa. Ten jednak tylko mocniej przywarł do zwierzęcia.
– To uczulenie wywołane przez pchły. – Cathy jakby czytała w myślach Sama, po czym obejrzała psią łapę.
– To znaczy, że mamy tu zapchlonego, zagłodzonego i zapewne śmiertelnie poranionego psa, tak? – zapytał Sam.
– Właśnie. – Cathy tym razem podzielała jego zdanie.
– Trzeba go uśpić. Im szybciej, tym dla niego lepiej.
– To znaczy zabić go – uściśliła Bethany, a ciałem Mickeya wstrząsnął wyraźny dreszcz.
– Chyba tak. Jest stary i bardzo cierpi.
Pies spojrzał na Sama wzrokiem, który mówił, że całkowicie się z nim zgadza.
– Ale ciocia Cathy potrafi go wyleczyć. Prawda, ciociu? – upierała się Beth. A Mickey spojrzał na lekarkę tak zrozpaczonym wzrokiem, że na moment zabrakło jej powietrza.
– Nie wiem – odparła słabym głosem.
Sam zupełnie nie wiedział, co począć. Bliźnięta, Abby, stara kobyła, a teraz to psisko. Co tu począć?
– Jakie ma szanse? – zapytał, na co Cathy uśmiechnęła się nieznacznie i delikatnie pogłaskała psi łeb.
Kiedy byli małżeństwem, Sam nie miałby wątpliwości, co zrobić. Zapewne sam wykonałby śmiertelny zastrzyk. A teraz ją prosi, żeby ratowała życie bezdomnego kundla?
– To nie jest stary pies – przyznała w końcu, przesuwając dłoń z psiego pyska na jasną główkę Mickeya, jakby próbowała dodać małemu otuchy. – Ma nie więcej niż rok. Ale jeśli mamy mu pomóc, musimy operować natychmiast.
– Jesteś pewna, że nie ma właściciela?
– Przywiozła go tu jakaś baba, kiedy akurat zbieraliśmy się do wyjścia – wyjaśniła Beth. – Podobno ganiał kury i dlatego jej psy go pogryzły. Kazała Cathy go dobić, bo została sama w domu i nie miał kto go zastrzelić. Po prostu zrzuciła psa z ciężarówki na ziemię. Musiało go zaboleć, bo zaczął strasznie wyć i wtedy Mickey pobiegł i zaczął go głaskać.
– Miał szczęście, że go nie ugryzł. Wystraszone zwierzę potrafi być bardzo niebezpieczne. Przepraszam cię, Sam, ale Mickey zareagował tak szybko, że nie zdołałam go powstrzymać. – Cathy pogładziła wielki, kudłaty łeb. – Na szczęście to łagodne psisko. Zanim zdążyłam do nich dojść, Mickey dał mu na imię Jasper i obwieścił, że pies należy do niego.
Sam aż jęknął. Bliźnięta, gosposia, koń, a teraz pies. I co dalej? Zanim podejmie decyzję, odwiezie dzieci do domu i dokładnie wszystko przemyśli.
– Nie mogłabyś go zoperować, a potem poszukać mu właściciela?
– To nie będzie prosty zabieg i ktoś musi mi asystować. Nie jestem w stanie jednocześnie znieczulać i operować. A żaden ze wspólników mi nie pomoże, bo pies jest bezdomny i nikt nie zapłaci za leczenie.
– Stryjku, przecież jesteś lekarzem. Na pewno umiałbyś pomóc. – Bethany jak zwykle wtrąciła swoje trzy grosze.