Выбрать главу

Jasper był wciąż półprzytomny. Kiedy Sam wziął go na ręce, odniósł wrażenie, że mimo niedożywienia pies waży tonę.

– Jak go wniesiesz do domu? Ktoś ci pomoże?

– Poradzę sobie.

Poczucie winy doskwierało mu coraz wyraźniej.

– Pytam, czy ktoś będzie mógł wnieść psa do mieszkania?

– Nie, ale…

– W takim razie pojedziemy za tobą, prawda, dzieciaki? A potem sami zatargamy go na miejsce.

– Nie chcę.

– To jak zamierzasz sobie poradzić?

Cathy spojrzała bezradnie na psa. Rzeczywiście był ogromny, a kroplówka przytwierdzona do łapy czyniła przenoszenie go jeszcze trudniejszym. Jednak nie chciała, żeby Sam jej towarzyszył. W jego obecności zaczynała się czuć tak jak przed czterema laty. Gdyby wtedy jej nie porzucił…

To idiotyczne, skarciła się w duchu. Ich małżeństwo już dawno przestało istnieć i to, że pomoże jej teraz dostarczyć ranne zwierzę do domu, nijak nie może wpłynąć na rozwój wypadków.

– No dobrze – zezwoliła łaskawie. – Możecie za mną pojechać.

– Dzięki. To ci dopiero zaszczyt.

– Oszczędź sobie tych złośliwości albo zabieraj Jaspera na farmę – odparowała. – Musisz tylko co godzinę do niego zaglądać.

– Sama też nie powinnaś wstawać co godzinę – zauważył po namyśle. – Jesteś za słaba.

– Nic mi nie jest.

– Kłamiesz.

– Pilnuj własnego nosa. Możesz mi wierzyć, że naprawdę dobrze się czuję. Proszę cię tylko o to, żebyś pomógł mi przenieść psa. Ale potem masz zabrać dzieci i wrócić na farmę. Już dawno wszyscy powinniście być w domu.

Rozdział 5

Nie miał nic przeciwko temu, żeby nie wtrącać się w prywatne sprawy byłej żony, dopóki nie zobaczył jej domu.

Nie wierzył własnym oczom, kiedy Cathy zaparkowała przed szarym, uderzająco paskudnym blokiem. Pewnie wzniesiono go w momencie, gdy – w związku z gwałtownym rozwojem Coabargo – w mieście zaczęło przybywać mieszkańców. Tandetna, betonowa elewacja nijak nie pasowała do wiejskiego charakteru miasteczka.

Cathy zajmowała malutkie mieszkanie na ostatnim piętrze, na które wjechali brudną windą o ścianach pokrytych wulgarnymi napisami. Z psem na rękach, Sam ledwie się zmieścił do środka.

Samo mieszkanie wyglądało nieco lepiej. Przynajmniej było czyste, choć wyposażone raczej po spartańsku, jedynie w absolutnie niezbędne sprzęty. Zimne linoleum na podłodze i pozbawione okien ściany czyniły to wnętrze ze wszech miar ponurym.

– Połóż go tutaj – poleciła, wskazując na koc, który zdjęła z łóżka i rozpostarła na podłodze w maleńkiej wnęce kuchennej.

– Cathy… – zaczął, jednak bliźnięta go uprzedziły.

– Jak tu okropnie! – Bethany wykrzywiła buzię. – Chyba tu nie mieszkasz, ciociu?

– I nie ma okien – wtrącił Mickey.

– Jest świetlik w dachu. – Cathy wskazała głową na sufit.

– Mogę sobie oglądać gwiazdy.

– Zamieszkałaś tu po wyjściu ze szpitala? – zapytał Sam przez zaciśnięte gardło.

– A kto ci powiedział, że chorowałam?

– Całe miasto o tym mówi.

– Wielkie rzeczy. – Wzruszyła ramionami i poprawiła koc na podłodze. – No, kładź go.

– Nie możesz tu zostać.

– Posłuchaj, Sam. – Cathy zaczynała tracić cierpliwość.

– Ja tu mieszkam. A to, jakie mieszkanie sobie wybrałam, to już moja sprawa.

– Ale…

– Miałeś tylko wnieść Jaspera.

Samowi zabrakło słów. Pomógł Cathy jak najwygodniej ułożyć psa i podwiesić kroplówkę, jednak cały czas myśli zaprzątnięte miał czymś innym. Koniecznie musi ją stąd wyciągnąć!

– Jak zacznie się ruszać, może wyrwać rurkę.

– Nie zacznie. – Cathy delikatnie głaskała psa po pysku.

– Jest zbyt wyczerpany. Gołym okiem widać, że ten pies ma za sobą całe pasmo udręki. Posiedzę z nim chwilę, potem dam mu trochę ciepłego mleka i położę się spać. Mam sypialnię tuż obok, więc usłyszę, jak zacznie się ruszać.

– Rzeczywiście, nie będziesz miała daleko. Całe mieszkanie przypomina pudełko na buty.

– Bardzo śmieszne!

– Sama wiesz, że jest okropne.

– Nie wszyscy zarabiają tyle co wzięci ortopedzi. Jest mi tu dobrze.

– Nie wierzę.

– Odczep się ode mnie! – żachnęła się, po czym z wyrazem wyczerpania przymknęła oczy, bo ktoś właśnie zapukał do drzwi.

Daleko jej jeszcze do dawnej formy, pomyślał Sam. Ta przeklęta choroba kompletnie pozbawia ją sił. Najchętniej zawiózłby ją teraz do domu i posadził za stołem z soczystym befsztykiem na talerzu. A na deser podałby puchar sufletu z bananów. Z trudem oparł się pokusie sprawdzenia, co też Cathy ma do jedzenia. Pewnie parę liści sałaty, i kwita.

– Duszona wieprzowina, pół babki czekoladowej i wielki połeć wołowiny – wyrecytowała, jakby czytała mu w myślach. Pewnie zauważyła, jak z niepokojem spogląda na drzwi lodówki. – Zadowolony? Od kilku miesięcy każdy lekarz w Coabargo każe mi zdawać raport z tego, co jem. Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest, więc daj mi święty spokój. Tylko popilnuj jeszcze chwilę Jaspera, bo muszę otworzyć. – Podniosła się z kolan i wyszła na korytarz, pozostawiając Sama i dzieci przy psie.

Ledwie uchyliła drzwi, ktoś popchnął je mocno i oczom całej czwórki ukazało się istne monstrum. W każdym razie tylko takie porównanie przyszło Samowi do głowy. Babsztyl ważył ponad sto kilo, miał na sobie brudny szlafrok, a w ustach niedopalonego, wymiętego papierosa. Tłuste włosy zwisały z tyłu głowy, ściśnięte brudną frotką.

– Wiedziałam! – zaskrzeczała kobieta triumfująco, pchnęła Cathy na ścianę i wkroczyła do mieszkania. – Pies! Wiedziałam, że to pies! Wyglądam przez okno i co widzę?! Niesiecie psa! Chcieliście go przemycić pod osłoną nocy, co? Pani wie, jakie mam zasady. Żadnych zwierząt w domu. Proszę go natychmiast stąd zabrać.

Dzieci wybałuszyły oczy na wrzeszczącą babę. Nawet Sam zapomniał języka w gębie, kiedy podeszła do psa i wyciągnęła w jego kierunku tłustą, uzbrojoną w kopcący papieros dłoń.

– Przywiozłam go na jedną noc – wyjaśniła Cathy.

– Tak się pani wydaje. Zasady to zasady. Albo natychmiast zabiera pani psa, albo proszę się stąd wynosić.

Po schodach właśnie weszło na piętro małżeństwo zajmujące sąsiednie mieszkanie. Widząc otwarte na oścież drzwi, młodzi ludzie z zaciekawieniem zajrzeli do środka.

– Nie może mnie pani wyrzucić.

– Oczywiście, że mogę.

– Nie…

Sam w końcu odzyskał przytomność umysłu.

– Czy dobrze panią zrozumiałem? – spytał na pozór spokojnie, patrząc to na Cathy, to na parę stojącą w progu. – Eksmituje pani panią Martin? Jeszcze dzisiaj?

– Tak, jeśli nie pozbędzie się psa.

– Nie może się go pozbyć w środku nocy.

– To niech się wynosi. I to zaraz! – wysapała wściekle właścicielka mieszkania.

Sam kiwał głową i myślał. Zauważył, że Cathy próbuje coś powiedzieć, lecz zdołał powstrzymać ją wzrokiem. Następnie czule otoczył ją ramieniem, jakby chciał powiedzieć, żeby przynajmniej w tej sprawie zdała się na niego.

– My się chyba znamy – zwrócił się do stojącej w drzwiach dziewczyny. – Spotkaliśmy się dziś w szpitalu, w czasie popołudniowego obchodu. Odwiedziła pani Margaret Harcourt. – Przez chwilę próbował coś sobie przypomnieć. – Mam przyjemność z Raylene Norris, prawda? – zapytał, posyłając sąsiadce Cathy jeden ze swych najczarowniejszych uśmiechów.

– Oczywiście, doktorze – rozpromieniła się dziewczyna. – Margaret Harcourt to moja mama. Wczoraj ją pan operował. Rodzice uważają, że jest pan cudowny. Naprawdę nie wiemy, jak się panu odwdzięczyć.