– Postąpiliśmy bardzo głupio – zauważyła z goryczą.
– Nieprawda, byliśmy zakochani.
– Akurat! Zwykłe pożądanie, nic więcej.
– Nie, to była miłość – rzekł z przekonaniem, starając się ukryć ogarniający go lęk. Delikatność skóry na ramionach Cathy sprawiła, iż nie mógł oprzeć się wrażeniu, że oto ma do czynienia ze zjawiskiem, które lada moment może zamienić się w nicość. Nie potrafił słowami wyrazić swych uczuć. – To była miłość i ona wciąż trwa, i w tobie, i we mnie.
Zanim zdążyła się zorientować, pochylił się i pocałował ją w usta. Tyle że raczej nie trafił na odpowiedni moment. Trudno wspiąć się na wyżyny romantycznego uniesienia na podłodze komórki, zajętej w dużej mierze przez rosłe psisko, którego pysk spoczywa na kolanach wybranki. Kiedy Sam pierwszy raz w życiu pocałował Cathy, siedzieli nad brzegiem rzeki, w blasku księżyca. Wtedy dokładnie zaplanował całą sytuację. Teraz kierowała nim rozpacz.
Co prawda usta Cathy były cudownie miękkie, delikatne i wrażliwe, ale ciało miała jakby zdrętwiałe. Mimo całej żarliwości, z jaką ją pocałował, odpowiedziała mu obojętnością i chłodem.
W końcu wypuścił ją z ramion. W oczach miała tylko ból i przerażenie. Ciężkie psie cielsko wsparte o kolana Cathy uniemożliwiało jej jakikolwiek ruch, więc trwała w niezmienionej pozycji i wpatrywała się w Sama wzrokiem wyrażającym ostrzeżenie. Niech no tylko jeszcze raz spróbuje się zbliżyć, pomyślała z wściekłością. Gniew stanowił teraz ostatnią deskę ratunku, jaka jej została. Musi zakrzyczeć tę miłość.
– Jak śmiałeś! Jakim prawem!
– Nie miałem żadnego prawa – przyznał ze smutkiem. – Tylko miałem nadzieję…
– Na co? Ze rzucę ci się w ramiona? Że uwolnię cię od obowiązków i zostanę dobrą żoną i matką, żebyś znów mógł się cieszyć wolnością?
– To nie tak.
– Nie? Ale przyznaj, że nienawidzisz życia, które wymaga ograniczeń. W ilu sympozjach masz wziąć udział w tym roku?
– W trzech, ale…
– Mogłam się tego spodziewać! – Poczuła bolesny skurcz serca. – I co? Abby zajmie się dziećmi?
– Będę musiał ją zwolnić. Znajdę kogoś na jej miejsce.
– Tylko przypadkiem nie bierz mnie pod uwagę – syknęła. – Kocham Beth i Mickeya i zrobiłabym dla nich wszystko, ale nie wyjdę ponownie za ciebie za mąż. Więc odpuść sobie próby uwiedzenia mnie i pomóż mi znaleźć jakieś lokum. I to szybko, bo chociaż moje mieszkanie rzeczywiście było okropne, tutaj czuje się jeszcze gorzej.
– Cathy…
– Zamknij się, Sam. Wypróbuj swoje wdzięki na kimś innym, obojętnie na kim, tylko nie na mnie.
Gdyby nie dzieci i Abby, pewnie nie zdołaliby wytrwać do końca kolacji. Sam był spięty do granic wytrzymałości, a Cathy nawet nie raczyła na niego spojrzeć. Za to pozostała trójka promieniała szczęściem.
– Jasper będzie zdrowy – oznajmił Mickey. – Już czuje się lepiej. Ciocia mówiła wczoraj, że może umrzeć, ale dzisiaj widać, że wyzdrowieje. Ciocia zawiezie mnie do takiej szkoły dla psów, gdzie go nauczę siadać i przybiegać na zawołanie.
Przemiana, jakiej chłopiec uległ w ciągu ostatnich dwóch dni, była tak nieprawdopodobna, że Sam słuchał go jak oniemiały. Przez dwa lata pobytu w Nowym Jorku Mickey nigdy niczym się nie zainteresował. Tutaj czuł się jak ryba w wodzie.
Abby też była w coraz lepszej formie. Na kolację nie podała dziś, o dziwo, ani jednego ziarenka groszku, tylko kurczaka zapiekanego w cieście, a na deser wyśmienitą tarte z gruszkami.
– Przy pani Cathy nawet gotowanie stało się łatwiejsze – oznajmiła. – Na początku bardzo się denerwowałam. Ale jak tylko przyjechała pani Cathy, od razu zrobiło się tu jak w domu – promieniała.
Na szczęście nie zauważyła wściekłości, z jaką Cathy wbiła widelec w ciasto.
– Przynieśliśmy dziś do kuchni wszystkie książki kucharskie, jakie były w domu. A potem Abby opowiedziała nam, co umie najlepiej gotować, a my powiedzieliśmy, co lubimy jeść. Wtedy ciocia wymyśliła, żebyśmy poszukali czegoś na kolację w ogrodzie, więc weszliśmy na drzewo i nazrywaliśmy gruszek. Ciocia Cathy mówiła, że będziemy mogli hodować kurczaczki, tylko że zanim je upieczemy, ktoś będzie musiał je zabić i żeby na nią nie liczyć. My też tego nie zrobimy i Abby też nie. Więc wypadło na ciebie, stryjku.
– Dziękuję za zaufanie. Jak wiecie, właśnie ukończyłem szkołę hodowli kurczaków – zażartował, a bliźnięta zachichotały w odpowiedzi. Ciekawe, że w Nowym Jorku nie reagowały na jego dowcipy.
A mogłoby być tak wspaniale, myślał, spoglądając na Cathy, która siedziała sztywno, ze wzrokiem utkwionym w talerzu. Mogliby stworzyć prawdziwą rodzinę. Po raz setny postanowił, że musi znaleźć jakiś sposób, by ją tu zatrzymać, przekonać, że mogą zacząć wszystko od nowa.
To niemożliwe, by nie zauważyła, jak bardzo tu do nich pasuje. Sam zaczynał puszczać wodze fantazji. Zobaczył siebie w roli szczęśliwego małżonka siedzącego za stołem w towarzystwie uśmiechniętej żony, udanych dzieciaków i gosposi, których głównym celem jest uprzyjemnianie mu życia.
Musiał zdradzić go wyraz twarzy, bo Cathy nagle zerwała się z miejsca.
– Przepraszam, ale muszę poćwiczyć przed spaniem.
– Poćwiczyć? – Sam uniósł brwi ze zdziwienia.
– Mam zapisaną codzienną porcję ćwiczeń – wyjaśniła, unikając jego wzroku. – Jeśli ich nie wykonam, zesztywnieją mi mięśnie. Jutro – zebrała się na odwagę – jutro idę obejrzeć mieszkanie, a po południu mam dyżur. Dzieci oczywiście mogą ze mną pojechać, ale na przyszłość…
– Oglądasz mieszkanie? Mogę wiedzieć dlaczego?
– Bo nie zamierzam tu zostać – oznajmiła i zwróciła się bezpośrednio do dzieci: – Nie mogę tu mieszkać, ale to nie znaczy, że nie chcę być z wami. Będziecie mieli dwa domy, bo zawsze będziecie mogli do mnie przyjechać. Tyle że te dwa domy muszą być oddzielne.
– Ale dlaczego? – zapytała Beth, kiedy Cathy zniknęła za drzwiami. Zeskoczyła z krzesła, wzięła się pod boki i stanęła przed Samem z wyzywającym wyrazem twarzy. – Dlaczego ciocia Cathy nie może mieszkać z nami? Tu jest pełno miejsca. Nie chcemy, żeby się wyprowadzała. Prawda, Mickey? Abby?
– Byłoby miło, gdyby została – odrzekła gosposia słabym głosem, po czym wstała i drżącymi rękoma zaczęła zbierać naczynia ze stołu. Jej dobry nastrój gdzieś wyparował.
– Nic na to nie poradzę. Przecież nie mogę jej zmusić.
– Powiedz jej, że jest potrzebna Jasperowi i Poppy. Ciocia kocha zwierzęta. Jeśli nas nie kocha, to może zostanie tu dla nich…
Niestety, Sam obawiał się, że tym razem malec się myli. Położył dzieci spać i udał się do gabinetu, by nadgonić zaległości w dokumentach, które przyniósł ze szpitala. To nieprawdopodobne, jaki bałagan jego poprzednik zostawił w papierach. Jednak nie mógł się skupić na pracy. Cóż, najlepiej zrobi, jeśli raz spróbuje się wyspać.
Postanowił, że zanim się położy, zrobi jeszcze obchód gospodarstwa. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się natknąć na Cathy. Zaszedł do stajni, gdzie Poppy najspokojniej w świecie skubała siano, i do komórki, w której Jasper zapewne śnił o misce świeżego mięsa, bo nawet przez sen radośnie merdał ogonem. Przynajmniej przed psem przyszłość rysuje się w jasnych barwach.
Jeszcze raz zajrzał do dzieci. Spały jak zwykle w jednym łóżku, ale tym razem Mickey nie tulił się do siostry tak mocno jak zwykle. Za to dłoń zaciśniętą miał kurczowo na poszarpanym skórzanym pasku, w którym Sam rozpoznał zniszczoną obrożę Jaspera. Dzieci zaczynają się odnajdywać w nowej rzeczywistości, pomyślał, gładząc bratanka po głowie. Dla ich dobra jest gotów na wszystko.