Na szczęście Steve nie posiadał dostatecznie dużego kapitału, by z miejsca wykupić przychodnię, więc tylko przystąpił do spółki. Cathy nie wątpiła, że gdyby miał dość pieniędzy, musiałaby teraz żyć z zasiłku dla bezrobotnych. Ale jako wspólnik zobowiązał się wypłacać jej część należności za użytkowanie budynków i przywrócić do pracy, gdy tylko poczuje się lepiej.
Ta chwila właśnie nadeszła. Na razie Cathy pojawiała się w przychodni tylko dwa razy w tygodniu, ale zawsze to lepsze niż nic. Pod rządami Steve'a przychodnia zmieniła się nie do poznania. Zatrudnił dodatkowo dwóch weterynarzy i wszyscy pracowali według precyzyjnie ustalonych reguł, oczywiście z nastawieniem na jak najwyższe zyski. W nowej lecznicy chore, zabłąkane wombaty na próżno mogłyby błagać o ratunek.
I bardzo dobrze, powtarzała sobie w duchu. Sam miał rację. Kto w dzisiejszych czasach przejmowałby się byle kaczką ze złamaną nogą? W końcu zrozumiała, że opieka nad bezdomnymi zwierzętami to nie najlepszy sposób na życie. Pieniądze, niezależność, podróże – to wszystko dopiero ma sens. A skoro udało jej się wyzdrowieć, świat stanął przed nią otworem.
– Ma rozciętą nogę! Stryjku, zobacz, leci mu krew! – wołała Bethany, wychylając się przez okno samochodu.
– Widzę.
– Zaszyjesz to, prawda?
– Nie.
Rana była poszarpana i rzeczywiście mocno krwawiła. Z całą pewnością wymagała założenia szwów, ale Sam był lekarzem medycyny, a nie weterynarii. Przyjrzał się uważnie zwierzęciu. Leciwa kasztanka przedstawiała iście żałosny widok – jakby przytłoczona ciężarem rozlicznych nieszczęść, ledwie trzymała się na nogach. Kiedy Sam pogłaskał ją delikatnie po nozdrzach, przytuliła mu łeb do ramienia, domagając się większej dawki czułości.
Na asfalt kapały krople krwi, jednak poza skaleczeniem na zadzie klacz w zasadzie wyszła z kolizji bez szwanku, co bynajmniej nie oznaczało, że można ją teraz zostawić. Sam próbował zebrać myśli. Czyżby ten koszmar miał się nigdy nie skończyć? Musi jak najszybciej dowieźć dzieci na farmę, poznać gosposię, którą zatrudnił za pośrednictwem agencji i przynajmniej z godzinę się przespać, zanim o ósmej rano stawi się w szpitalu. A do tego wszystkiego musi coś postanowić względem tej nieszczęsnej chabety. Przecież nie zabierze jej do domu. Musi ją odprowadzić do… Oczywiście! Do Cathy. Że też dopiero teraz przyszło mu to do głowy. Jej lecznica znajduje się zaledwie dwie przecznice dalej. Mimo że miasteczko bardzo się zmieniło, Sam nadal nieźle się w tej okolicy orientował.
Kiedy delikatnie pociągnął za uzdę, zwierzę bez oporu uczyniło krok do przodu. Świetnie. To znaczy, że może chodzić. Pamiętał, że obok przychodni znajduje się niewielka zagroda. Weźmie dzieci i wspólnie zaprowadzą tam konia. Sam założy mu prowizoryczny opatrunek, a rano Cathy zaszyje ranę. W ten sposób może jeszcze przed pierwszą uda mu się dotrzeć na farmę. Najchętniej po prostu zadzwoniłby na policję, przekazał informację o rannym zwierzęciu i ruszył w dalszą drogę. I zapewne tak właśnie by postąpił, gdyby nie dwie dziecięce twarze przylepione do szyby.
– Biedny konik – wzdychała Beth. – Stryjku, to chłopiec czy dziewczynka?
– To klacz.
– Super! – Mała odsłoniła w uśmiechu szczerbę po niedawno utraconych jedynkach. – Ja wolę dziewczynki. Myślę, że ona chce z nami zostać. Przecież i tak będziemy mieszkać na farmie, więc możemy ją zabrać, prawda?
– Nie, nie możemy. I tak mam już dość kłopotów.
Była dziewiąta rano i Cathy właśnie wykonywała serię zaleconych przez lekarza ćwiczeń. Leżała na podłodze ze wzrokiem utkwionym w niebie za szybą i lekko uniesionymi stopami. Niestety, zamiast okna był jedynie świetlik w suficie, co sprawiało, że nieraz czuła się tutaj jak w klatce. Nie miała jednak wyboru. I tak z trudem znalazła niedrogie lokum w pobliżu szpitala.
Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Aparat stał na niskim stoliku przy łóżku, więc po prostu wyciągnęła rękę.
– Doktor Martin?
– Cześć, Rebeko. Coś się stało?
Rebeka pracowała jako rejestratorka w klinice.
– Wiem, że masz być w pracy dopiero we wtorek, ale ktoś zostawił konia w zagrodzie, a pod drzwi wsunął zaadresowaną do ciebie kopertę.
Cathy zmarszczyła brwi.
– Co to za koń?
– Leciwa kobyła – wyjaśniła Rebeka. – Zadzwoniłam na policję i udało się im ustalić właściciela. To stary pan Bayney. Jego konie musiały rozwalić ogrodzenie, bo wydostały się z pastwiska i przez kilka dni błąkały się luzem po okolicy. Tymczasem Bayneya zabrali do domu opieki i zwierzęta nie miały opieki. Dwa konie zostały wcześniej schwytane i zgodnie z zaleceniem policji, odwiezione do ubojni. Ten jest trzeci.
– Rozumiem – odrzekła Cathy ze ściśniętym sercem.
Jeszcze cztery lata temu natychmiast rzuciłaby się nieszczęsnemu zwierzęciu na ratunek, pojechała do domu opieki, by porozmawiać z właścicielem i gdyby nie znalazła innego wyjścia, pewnie zabrałaby klacz do siebie. Ale nie teraz.
– Tylko co to ma wspólnego ze mną?
– Właściwie nic – zmieszała się Rebeka. – Koń ma ranę na lewym zadzie. Wszystko wskazuje na to, że został uderzony przez samochód. Dzwonię, bo kierowca musi być twoim znajomym. Zostawił w kopercie dwieście dolarów i kartkę do ciebie.
– Niemożliwe – zdziwiła się Cathy.
– Mam przeczytać?
– Tak. – Opuściła stopy na podłogę. Musiała je trzymać w górze dobrze ponad minutę, bo bolały ją teraz, jakby przebiegła co najmniej pięć kilometrów. Mimo to próbowała skoncentrować się na rozmowie.
– „Cathy, zostawiam ci kolejne bezdomne stworzenie do kolekcji razem z pieniędzmi na utrzymanie. Trzymaj się".
– To wszystko? Nie ma podpisu?
– Nie. Więc chciałam cię zapytać, co mam zrobić. Policjanci mówią, że ten koń też powinien zostać odwieziony do ubojni.
– Ach, tak.
– Tylko niech ci się nie wydaje, że próbuję sugerować, żebyś go zatrzymała… – Rebeka pamiętała Cathy sprzed lat i dobrze znała jej słabe punkty.
– Trudno byłoby mi zmieścić konia w mieszkaniu – mruknęła Cathy z goryczą. Cały jej ogród stanowiło teraz dwadzieścia metrów kwadratowych wylanych betonem, które dzieliła z lokatorami pozostałych piętnastu mieszkań.
– Wiem. W takim razie zadzwonię do ubojni. Ale co mam zrobić z pieniędzmi?
– Nie możesz sprawdzić, kto je zostawił?
– Niestety nie.
– W takim razie włóż tę kopertę do sejfu. Kiedy nasz tajemniczy dobroczyńca się pojawi, oddamy mu całą sumę.
– Nie wiem, czy Steve nie będzie chciał odliczyć opłaty za przetrzymanie zwierzęcia.
To całkiem w jego stylu, pomyślała Cathy.
– Nie, Rebeko. Po prostu nic mu nie mów. W końcu koperta adresowana jest do mnie. Włóż ją zaraz do sejfu.
Odłożyła słuchawkę i wróciła do ćwiczeń. Jednak myśl o starej opuszczonej kobyle, czekającej na rychłą śmierć, nie przestała jej prześladować. Ktoś, kto pamiętał Cathy z dawnych czasów, obdarzył ją zaufaniem…
– Witaj z powrotem na pokładzie, Sam. Dobrze cię znowu widzieć, choć gdyby nie ta tragedia, pewnie nigdy byś do nas nie wrócił.
Sam uśmiechnął się. Była piąta po południu i spędził prawie całą niedzielę, zaznajamiając się z organizacją pracy w szpitalu i personelem. Kiedy poprzednio tu pracował, był jedynym chirurgiem w całym miasteczku. Teraz zrobił specjalizację z ortopedii. W międzyczasie Coabargo zmieniło się nie do poznania z zabitej deskami dziury w jedno z najszybciej rozwijających się miast w kraju. Szpital, który poprzednio był w stanie przyjąć najwyżej dwudziestu pacjentów, rozrósł się do rozmiarów dużej kliniki, z łóżkami dla dwustu chorych. Zatrudniał już czterech chirurgów, a następnych należało spodziewać się lada chwila.