– Pomóż mi załadować ją na przyczepę. Pojedziemy na farmę, a rano wezwę któregoś z twoich kolegów, żeby opatrzył ranę.
– Ona może nie dożyć do rana. Teraz ty musisz mi pomóc.
– Ale naprawdę muszę już wracać do domu.
– Ja też. Ale chyba nie chcesz mieć martwego konia.
– Nie, ale…
– Więc mi pomóż. I to szybko – poleciła tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Poczuł się tak, jakby czas nagle się cofnął. Ileż to razy od początku małżeństwa pomagał Cathy opatrywać ranne zwierzęta? Przytrzymaj go, zwykła mówić, zabierając się do kolejnego połamańca. Raz nawet kazała mu trzymać kobrę tygrysią z rozległym skaleczeniem na skórze. Zamiast usiąść po pracy do kolacji, dostawał butelkę ze smoczkiem i kocie niemowlę do nakarmienia, podczas gdy Cathy zajmowała się porażonym prądem koalą.
Na początku nawet mu się to podobało, ale w krótkim czasie ten wieczny bałagan i rozgardiasz zaczął mu przeszkadzać. Bał się zapraszać znajomych do domu, bo nigdy nie miał pewności, czy też nie zostaną zagonieni do pomocy.
A teraz stał tu znowu, przemawiając czule do starej kobyły, podczas gdy jego była żona zajmowała się poranionym zadem. Tyle że teraz stanowiła cień dawnej Cathy. Jedynie dłonie pracowały z tą samą biegłością co zawsze. Jak najdelikatniej, żeby nie przysporzyć zwierzęciu bólu. Gdyby zamiast weterynarii zdecydowała się studiować medycynę, zapewne zostałaby świetnym chirurgiem i zarabiała krocie.
Chociaż, pomyślał, wygląda na to, że obecnie jej klinika prosperuje całkiem nieźle. Może kiedy wyjechał, zabierając ze sobą książeczkę czekową, wreszcie do niej dotarło, że musi zacząć zarabiać na życie?
– W ranie tkwią odpryski lakieru – oświadczyła. – Podaj mi środek znieczulający.
Sięgnął po odpowiednią ampułkę, którą Cathy razem z narzędziami przyniosła do zagrody z budynku kliniki.
Klacz nawet nie drgnęła, gdy Cathy robiła jej zastrzyk. Poddawała się wszelkim zabiegom z pełną rezygnacją, jakby wiedziała, że czeka ją rychła śmierć.
Może tak by było najlepiej, pomyślał. Pojechałby do domu i powiedział dzieciom, że kobyła wyzionęła ducha. Tyle że sam też nie chciał widzieć jej martwej. I to nie tylko ze względu na bliźnięta.
– Powinienem był wczoraj porządnie oczyścić ranę. Przepraszam.
Cathy rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
– A umiałbyś znieczulić konia?
– Nie, ale…
– Więc i tak by ci się nie udało. W każdym przyzwoitym szpitalu dla zwierząt zajęliby się nią z samego rana. – Cathy nie kryła oburzenia. – Nawet jeśli zdecydowali się skazać konia na śmierć, powinni od razu go dobić, a nie kazać męczyć się do poniedziałku, bo tak im wygodniej.
– Chcesz powiedzieć, że to nie jest dobry szpital? – zapytał łagodnie, ale w odpowiedzi uzyskał jedynie pełne żalu spojrzenie.
Cathy wygoliła sierść dookoła rany, usunęła szczypcami odpryski farby oraz zainfekowaną tkankę i wreszcie założyła szwy.
– Skaleczenie jest na tyle wysoko, że skóra dała się naciągnąć. Inaczej musielibyśmy robić przeszczep. No dobrze, teraz dam jej antybiotyk i założę opatrunek. – Położyła na ranie tampon ze sterylnej gazy i sięgnęła po bandaż.
– A to po co? – zdziwił się Sam.
– Równy, mocny ucisk powinien zapobiec powstaniu opuchlizny. Poza tym nie zdoła zerwać takiego opatrunku.
– Mojego nie zerwała.
– Była za słaba, żeby zwrócić na niego uwagę. A może wcale nie chcesz, żeby poczuła się lepiej?
– Oczywiście, że chcę.
W końcu rana została opatrzona i mogli zaprowadzić klacz do przyczepy. Nie stawiała oporu. Zamknąwszy drzwi, Sam odwrócił się w stronę Cathy i znowu ogarnął go niepokój.
Stała oparta o ogrodzenie, jakby zaraz miała się przewrócić. Jej twarz była blada jak kreda.
– Jesteś chora…
– Nie, po prostu zmęczona. – Odetchnęła głęboko i wyprostowała plecy. Za nic nie może dopuścić do tego, żeby ją teraz dotknął. – Jadę do domu. Ucałuj ode mnie bliźnięta.
– Cathy, co się dzieje?
– Nic. – Cofnęła się. – Daj mi spokój.
– Ale…
– Masz swoją kobyłę, wiec odwieź ją do domu – rzekła zmęczonym głosem.
– Chciałbym…
– Nic mi nie jest.
– No a jeśli coś z nią będzie nie tak?
Wskazał głową w kierunku zwierzęcia, choć szczerze mówiąc, koń mało go teraz obchodził. Uważnie wpatrywał się w Cathy i coraz mniej podobało mu się to, co widział. Próbował przywołać całą swą medyczną wiedzę, by odkryć, co jej dolega.
– Jeśli nie nastąpi poprawa, zadzwoń do mnie. Mam dyżur we wtorek po południu. A jeśli gotów jesteś zapłacić, postaram się, żeby Steve albo Ross jutro do was podjechali.
– Sama nie możesz przyjechać?
– No, nie wiem…
– Postaraj się, proszę. Oczywiście, jeśli będziesz się czuła na siłach.
– Spróbuję. Bardzo chciałabym spotkać się z dziećmi. Jak rozumiem, mieszkacie na farmie twojego brata.
– Tak. Przecież to ich dom.
– Oczywiście.
Zauważył, że mówiła z coraz większym wysiłkiem.
– Dobranoc, Sam.
– Cathy…
– Nic nie mów. – Powstrzymała go gestem dłoni i zanim zdążył się odezwać, zniknęła w ciemnościach.
– Noga świetnie się goi, naprawdę wręcz zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę wiek małżonki. Nastawiliśmy kość, rekonstruując brakujący kawałek przy pomocy stalowego pręta. Na pewno nie będzie krótsza. Zona znakomicie zniosła operację. Niedługo będzie chodzić jak za dawnych lat, tylko najpierw wszystko musi się zrosnąć.
Osiemdziesięciopięcioletni Reg Harcourt wsparł się ciężko na lasce i spojrzał na Sama nieufnie. Niby wygląda na uczciwego człowieka, pomyślał, ale czy lekarzom można ufać?
– Jest pan pewien? Poprzedni doktor też zapewniał, że wszystko będzie dobrze, a żona wciąż utyka.
Nie mogło być inaczej, skoro rzeczony medyk uznał, iż w wieku siedemdziesięciu paru lat Margaret Harcourt jest za stara, by poddać się operacji. A może za stara, by się nią przejmować? W wypadku, jakiemu uległa przed sześcioma miesiącami, jej kość piszczelowa została poważnie uszkodzona, a potem, na skutek nieodpowiedniego leczenia, zrosła się tak krzywo, że starsza pani nie mogła chodzić bez utykania. Nierówne obciążenie powodowało bóle kręgosłupa i ogólne osłabienie, przez co pacjentka dziś się przewróciła i znowu złamała nogę, tym razem w kostce.
Kiedy ją przywieziono do szpitala, Sam zdecydował, że nie może poprzestać na nastawieniu samej kostki. Przy okazji zajął się wcześniejszym złamaniem, przywracając kości prawidłowe położenie i uzupełniając brakujący kawałek stalowym prętem. Gdyby tego nie uczynił, pacjentka z pewnością w niedługim czasie znowu straciłaby równowagę i wyrządziła sobie kolejną krzywdę.
Pan Harcourt nie był do końca przekonany, więc Sam zaprosił go do gabinetu, pokazał zdjęcia wykonane przed i po operacji oraz szczegółowo opisał przebieg zabiegu.
– Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu – powiedział w końcu starszy pan, podnosząc się z krzesła. – Wiem, że większość ludzi uważa, że kiedy ktoś skończy sześćdziesiątkę, wart jest mniej więcej tyle co zeszłoroczny śnieg, a ja strasznie nie lubię, jak ktoś próbuje robić mnie w konia.
No to koniec na dzisiaj, pomyślał Sam, gdy pokrzepiony na duchu mężczyzna opuścił gabinet. I aż jęknął, kiedy na biurku zadzwonił telefon. Czyżby to kolejne wezwanie?
– Stryjku, wystygła ci herbata – oznajmiła Beth rzeczowo.
– Właśnie wychodzę. Będę w domu za pół godziny. – To znaczy wpół do ósmej, westchnął w duchu. Naprawdę, musi znaleźć sposób, by spędzać więcej czasu z dzieciakami. Przecież poza nim nie mają nikogo.