– Mamusiu, proszę, popatrz!
– Boguś, czy ty nie możesz mu czegoś powiedzieć, dlaczego zawsze wszystko na mnie spada, ja już naprawdę nie mam siły do tego dzieciaka, a mówiłam, wyjedźmy wcześniej, dlaczego myśmy tak późno wyjechali, przecież nic się nie da załatwić od ręki, to było wiadomo, czy nam to potrzebne było, chociaż jakbyśmy…
– Mamusiu, ale zobacz!
– I dlaczego on tak marudzi? Marudzi, bo zmęczony, zaraz wysiadamy, już daj spokój z tym mamusiu zobacz, nie wstawaj, nie wstawaj mówię, gdzie ty się wybierasz. Boguś, Boguś ty śpisz?
Wytarła nos i spojrzała na chłopca. Siedział dziwnie wyprężony i wpatrywał się w podłogę wagonu.
Spojrzała również. Nic, oprócz błotnego szlamu, nanoszonego cały dzień przez tysiące osób.
– Mamo, ale popatrz – chłopiec prawie krzyknął i napięcie na jego buzi zmieniło się w czerwoną plamę.
Wlepiła wzrok w błoto. Nic, naprawdę nic. Może nie wszystko z nim w porządku? Nie jej sprawa ostatecznie. Ale to przedziwne, żeby widzieć coś, co nie jest. Nic. Zmięty kawałek torebki po czipsach pod siedzeniem koło drzwi. Szlam. Mokry skasowany bilet przylepiony żałośnie do pierwszego stopnia. Ciemne kałuże błotnistej wody.
Drzwi otworzyły się i zamknęły.
Następna stacja.
No, dobrze. Dobrze jest tak, jak jest. Lepiej teraz niż później. Rozczarowanie i złość ogarnęły ją niespodziewanie silnie. Dlaczego nie nauczy się widzieć wszystkiego rozsądnie?
Może i miał rację z tym błądzeniem w chmurach, skoro tak bardzo nie widziała go takim, jakim jest. Tylko wymyślonego. Nierealnego wspaniałego faceta. Zacisnęła pięści, paznokcie boleśnie wbiły się w dłoń.
– Co mi możesz pokazać?
– Sztuczkę?
– Nie. Pytam, jaką część twojego ciała możesz mi pokazać.
– Żartujesz chyba.
– Nie, nie żartuję. Pokaż mi, proszę, swoją rękę. Powiedz: chcę, żebyś zobaczył moją dłoń. Bliżej, bliżej, proszę. Nie bój się, to tylko ręka. Teraz dobrze…
– …Chcę ci pokazać moją rękę. Zobacz, proszę. Mam ładne dłonie, nie nie, jeszcze raz. Chcę ci pokazać moją rękę. Moje dłonie. Każda ma pięć palców. Kończą się paznokciami. Są pomalowane, te paznokcie.
– Widzę, są bardzo ładne.
– A tutaj mnie podrapał kot. Ale już się zagoiło.
– Mogę cię pocałować w to zadrapanie?
– A tu mam bliznę, bo kiedyś umówiłam się z jednym chłopakiem, że będziemy do siebie pisać codziennie o dwudziestej listy. On mieszkał w innym mieście. Przy świeczce do siebie będziemy pisać, o tej samej porze, i to będzie tak, jakbyśmy na tę chwilę byli razem. Miałam taki plastikowy długopis…
– Jaki?
– Taniutki, ale z bardzo miękkim fajnym wkładem.
– I co?
– I ten długopis włożyłam w świeczkę, zapalił się i pisałam taką płonącą pochodnią. To było bardzo romantyczne pisać czymś, co się na końcu pali. Ale ten plastik się roztopił i upadł mi gorącą kroplą w zagłębienie między środkowym a serdecznym palcem…
– Tutaj? Mogę dotknąć?
– …I dalej się palił. Pomyślałam sobie, że to dobra pieczęć, na zawsze, tak siedziałam z tym płonącym palcem i nawet nie krzyknęłam. Ten kawałek plastiku zastygł i odpadł, ale skóra pod nim się też roztopiła i została taka gorejąca bruzda. Wgłębienie w moim ciele. Goiło się długo i został ślad jak po obrączce. Jak ten chłopak miał na imię, do którego wtedy pisałam? Długopis był niebiesko-szary, zakręcany i dość krótki…
– A tutaj?
– To pieprzyk.
– Jak nazywają się te palce, ten i ten, i ten?
– Te palce to kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny, w lewej ręce to spod serdecznego palca idzie żyła prosto do serca. Dlatego się nosi pierścionek zaręczynowy…
– Mogę dotknąć twojego serdecznego palca? To tak jakbym dotykał twojego serca.
– Nie wiem…
– Chciałbym dotknąć, ale nie zrobię nic bez twojego pozwolenia. Proszę.
– Tak… możesz…
– Czujesz? Dotykam twojego serca.
– Tak. A tutaj się skaleczyłam.
– Nie bój się.
– Jak trzymam tak moją dłoń i pokazuję tobie, taką otwartą, to się czuję obnażona…
– Jakie są twoje ręce?
– Jak obejmują i przytulają? Są wtedy ciepłe.
– Czy mogę potrzymać twoją dłoń? Może razem będą cieplejsze, zrobimy tak? Czujesz? Razem są cieplejsze…
– Ale mamo, księżyc panu upadł!
Otworzyła oczy. Chłopiec stał w przejściu między ławkami, a matka kurczowo trzymała go za kurtkę.
– Ja już zdrowia do ciebie nie mam. Roisz się i roisz!
– Mamusiu! Mamo, patrz, księżyc panu upadł! – zajęczał cienkim dyszkantem. Podniósł oczy i wtedy spotkali się. Nie było już iskierek, tylko mgła rozżalenia. A chłopcy przecież nie płaczą!
– Księżyc panu upadł – powiedział chłopiec do niej, a głos złamał mu się na pół.
Drzwi rozsunęły się i zasunęły. Przykleiła czoło do szyby i zobaczyła, jak na peronie kobieta szarpie go za tę nieszczęsną kurtkę, a mężczyzna stoi obok. Chłopiec zapierał się i kulił ramiona.
Kolejka ruszyła. Cała trójka zginęła w oddali. Ale za szybami już nie było ciemno. Zza chmur wyjrzał księżyc i osadził białawe światło na polach, drzewach i parkanach. Za oknami łagodnie zajaśniała noc. Srebrzysta i przytulna.
No tak. Jeszcze dwie stacje. Trudno. Trzeba się przyzwyczaić do samotnych powrotów do domu. Jak po takim oświadczeniu, że się tak bardzo różnią, że nie ma miejsca dla niej z jej chmurami w jego życiu pełnym kredytów i zobowiązań mogłaby choć chwilę dłużej z nim być? I po co? Żeby ją odwiózł do domu i pożegnał grzecznie przed bramą? Taki cholernie troskliwy, obcy już mężczyzna? Musiało mu ulżyć, kiedy wrócił z papierosami i już jej nie było. Ale jakby chciał, to by ją znalazł. Wiedział, gdzie może iść o tej porze. Gdzie musi iść. Nienawidzi go z całego serca.
I już zawsze będzie nosić rękawiczki.
Czego chciał ten chłopiec? Księżyca?
Zaraz jej stacyjka. Z jedną latarnią. I położy się od razu do łóżka. I nie będzie o niczym myśleć. Zapiekło ją pod powiekami. Nigdy już go nie zobaczy. Nigdy.
Podniosła się i przerzuciła torbę przez ramię. I na dodatek całkiem przemoczyła buty. Gdyby wiedziała, że tak się skończy ten wieczór, włożyłaby inne… Patrzyła pod nogi uważnie, jakby szła po wąskiej linie nad przepaścią. Co ten chłopiec widział, czego inni nie widzieli?
To???
Schyliła się i wygrzebała z błota małą podkówkę. Przetarła palcami srebrny, wytarty, schodzony kawałek blaszki, który przybija się do obcasa męskiego buta. Piekące spod powiek spłynęło z kącików oczu i poleciało po policzku.
Księżyc! Oczywiście, że księżyc. Księżyc panu upadł!
Stuliła blaszkę w dłoni, a łzy ciekły aż na gruby golf. No właśnie. Chmury. Księżyc.
Pociąg zwolnił, drzwi otworzyły się. Wyskoczyła na peron. Światło jedynej żółtawej latarni osiadało na najbliższych konarach starej akacji. Oblepiało zgrubienia gałęzi, a pociąg ruszył. Czerwone światła oddalały się niby oczy zwierzęcia. Drzewo wyglądało jak opatulony bandażem kaleka.