Ojciec Krzysztofa Pędziwiatra nie zauważył znaku „roboty drogowe” i wsunął maskę swojego mercedesa na walec.
Walec stał również na poboczu, porzucony przez robotników drogowych w chwili otwarcia wiejskiego sklepiku.
Robotnicy drogowi odczuwali silną potrzebę zaspokojenia pragnienia, które dręczyło ich od wczesnych godzin rannych, kiedy to zaczynali pracę.
Żeby wytłumaczyć jakoś ten karygodny fakt, że Krzyś Pędziwiatr został tak wcześnie sierotą, choć nie był nim długo, należy dodać, że rodzice w mercedesie spieszyli się do szpitala, gdzie na różyczkę umierała ich córeczka, a młodsza siostra Krzysia Pędziwiatra. Która zresztą zmarła, nie dowiedziawszy się, że umiera sierotą, chociaż od dawna w Polsce różyczka nie tylko była chorobą uleczalną, ale też szczepiono na nią dziewczynki około piętnastego roku życia.
Krzyś natomiast dowiedział się, można powiedzieć, hurtem o wszystkim, co w konsekwencji pozwoliło mu przechodzić przez płot bez stresu: ani matka, ani ojciec nie mogli mu już tego zabronić.
Owego dnia, parę miesięcy po zniknięciu mercedesa, rodziców i siostry, Krzyś podsunął swoje wieczne pióro Ani. – Zamiast pierścionka zaręczynowego – wyjaśnił. – Pierścionek kupię ci, jak będę duży.
Po czym wyszedł ze szkoły godzinę wcześniej. Wywołali go koledzy z równoległej klasy, która kończyła właśnie lekcje.
Krzyś, z poczuciem wolności i świadomy litości, która kazała zarówno nauczycielom, jak i babci, bo ta przejęła trud wychowywania wnuka, patrzeć przez palce na to, co zaczął wyprawiać, bez zbędnego tłumaczenia się komukolwiek z faktu opuszczenia ostatniej lekcji, a była to plastyka, poszedł z kolegami puszczać kaczki.
Była to zabawa polegająca na zbieraniu płaskich, obmytych przez wodę kamieni, i rzucaniu ich na wodę tak, aby się ślizgały po niej, a nie szły od razu na dno.
Tak więc Krzyś Pędziwiatr z kolegami najpierw puszczał kaczki, a że zrobiło się późno, wrócił do domu na skróty, to znaczy przez płot z metalowych sztachet, na których się zawiesił. Jedna przeszła przez jego bok, wślizgując się między żebrami lekko i bez zgrzytu, druga zaś osunęła się na kości ramienia, przytrzymując Krzysia w takiej pozycji. Żył jeszcze, kiedy przyjechało pogotowie.
Pogotowie zawiadomiła sąsiadka Krzysia, która usłyszała jego jeden długi rozpaczliwy krzyk. Lekarz, niestety, nie mógł zrobić nic poza dostarczeniem organizmowi Krzysia Pędziwiatra zastrzyku znieczulającego. Zastrzyk robił, stojąc na ramionach kierowcy karetki, ponieważ Krzyś wisiał wysoko. Sztachety zakończone były tak jak indiańskie włócznie, czymś na podobieństwo grotu, Krzyś lekko przez nie przeszedł w stronę ziemi, ale nie mógł już się cofnąć. Dopiero wezwana straż pożarna przyjechała na pomoc z odpowiednim sprzętem do cięcia metalu, niewykluczone że tym samym, którym rozcinali mercedesa rodziców Krzysia, żeby ich stamtąd wyjąć.
Sztachety były żeliwne i grube, ich przecinanie trwało dobrą chwilę.
Krzyś tymczasem z wysokości dwóch i pół metra obserwował głowy krzątających się wokół niego, choć może raczej należałoby powiedzieć – pod nim – ludzi i czuł dziwną błogość. Choć w pierwszym momencie myślał, że się boi, po zastrzyku zrobiło mu się lekko i już się nie bał. Zastanawiał go łysiejący środek głowy doktora, uzyskana perspektywa pozwoliła mu po raz pierwszy w życiu widzieć dorosłych z góry. Nie, nie po raz pierwszy. Przypomniał sobie, że kiedyś już widział czubki głów dorosłych ludzi, czubek głowy ojca, który go trzymał na ramionach, jak wracali skądś, wszyscy razem. Mama trzymała na ramionach jego siostrzyczkę, a tata jego. Nosy z góry szczególnie były śmieszne, zupełnie inne. Teraz miał okazję przyjrzeć się nosom innych ludzi. Nie podobało mu się to całe zamieszanie, ale jak już się jest tego wszystkiego uczestnikiem, warto skorzystać. Więc korzystał. Strażacy w hełmach stąd wyglądali jak dojrzałe prawdziwki, lekko błyszczące, słońce tego dnia świeciło mocno. Krzyś musiał mrużyć oczy, jak na te hełmy patrzył. Środek głowy doktora był różowawy, włosy okręcały się dookoła tego środka, śmiesznie jak zwinięta niedbale cienka linka. Dlaczego doktor ma taką różową głowę? Tata miał ciemne włosy, dużo ciemnych włosów, i kiedy ostatni raz – zanim zawisł na tych sztachetach – był tak wysoko, to trzymał tatę za brodę, gładko wygoloną, a jednak troszkę już szorstką. Tata z góry wyglądał śmiesznie – szczególnie ten nos – jakby doczepiony, taki rozdziawiony, niepotrzebny trójkąt. Tata go trzymał za nogi, a teraz nie czuł uścisku taty, kręciło mu się w głowie, nie czuł nóg, a jego trampek, zasznurowany, leżał na ziemi, tuż przy nogach kierowcy karetki.
Głowa Krzysia Pędziwiatra robiła się coraz cięższa, ale nareszcie nic nie bolało. Strażacy dostawili drabinkę i chwycili go mocno, razem z dwoma kawałkami sztachet został zdjęty, delikatne ręce przytrzymywały go, jak wtedy kiedy był malutki albo jak zasnął w samochodzie, i tata go wynosił, i to nie była całkiem prawda, że nie spał, bo się obudził i mógł sam iść, ale tata go wziął na ręce i on udawał, że śpi, i niósł go na trzecie piętro, a on był bezwładny, żeby się tata nie domyślił, że jednak nie śpi. Teraz też postanowił udawać, że się nie może ruszać, zrobił tak, żeby ciało było bezwładne, a niebo nad nim było coraz bardziej przezroczyste, nie musiał już mrużyć oczu, bo to tata go niesie w swoich silnych rękach, i jest już zmęczony, tak przyjemnie zmęczony i zaraz będzie noc i zaśnie, i mamusia jak zwykle przed snem przyjdzie i zrobi krzyżyk na czole i będzie mógł spać i spać, nareszcie się wyśpi za wszystkie czasy.
Kiedy Krzysia Pędziwiatra mocne ręce kładły na nosze, ze spiłowanych sztachet sfrunął na ziemię Anioł.
Był wysoki i postawny, a mimo to nikt go nie zauważył. Stanął przy drzwiach karetki, Krzyś otworzył jeszcze na moment oczy i uśmiechnął się do niego. Anioł miał twarz ojca i mrugnął. Puścił oko po prostu. I też się uśmiechnął. Krzyś chciał się jeszcze raz uśmiechnąć, ale przypomniał sobie, że musi udawać śpiącego i bezwładnego, a potem drzwi karetki zamknęły się i samochód na sygnale pomknął w dół ulicą św. Barbary.
Ania miała prawie dziewięć lat i płowe warkoczyki, związane gumką z pociętej starej opony od roweru, kiedy dowiedziała się o śmierci Krzysia Pędziwiatra. Było to w szkole na pierwszej lekcji następnego dnia.
Na matematyce. W klasie już szumiało, ale Ania wpadła do klasy już po dzwonku na lekcję i nic nie wiedziała. Pani kazała dzieciom się uspokoić, podniosła linijkę i parę razy musiała uderzyć w blat swojego stolika, żeby zapanowała cisza.
Ania patrzyła na panią i była zdziwiona. Pani zawsze była dla nich dobra i nigdy się nie złościła, nawet jak Bartek nie umiał dodawać prostych liczb. Teraz pani nie wyglądała na dobrą, Ania ostrożnie odłożyła teczkę na krzesełko obok i nie wyjęła zeszytu. Patrzyła na panią, nową panią, która zaczęła mówić o Krzysiu. Że go nie ma. Że już nie przyjdzie do szkoły. Że będą musieli się z nim pożegnać. Okropne, głupie, niepotrzebne rzeczy mówiła pani, a Ania patrzyła na jej usta, które ogromniały, a spomiędzy warg wystawały zęby, jeden był krzywy, Ania wcześniej go nie widziała, a z rozciągających się ust płynęły słowa, które były obce i niedobre.
– Już nigdy – mówiła pani -…zawsze… – mówiła pani, a Ania wiedziała, że wszystko to wierutne bzdury. Krzyś jeszcze wczoraj ciągnął ją za nędzne warkoczyki i na pewno to jeszcze kiedyś zrobi, może nie dzisiaj, bo dzisiaj go rzeczywiście nie ma, może babcia przeniosła go do innej szkoły, ale nie wolno, na pewno nie wolno takich rzeczy mówić małej dziewczynce. Krzyś jeszcze nieraz pociągnie ją za włosy, a ona będzie udawać, że to nic a nic ją nie obchodzi. Bo Krzyś się w niej kochał i ona kochała Krzysia.