– Krzyś już nie żył, kiedy go zdejmowali z płotu – mówiła pani – i to dla was jest wielka, wielka nauka, żeby nigdy nie robić tego, co niebezpieczne. Ciebie, Antek…
Krzyś przechodził przez płot? Zawsze był najodważniejszy z całej klasy. Ale ten płot, to żelazne ogrodzenie, był nie do przechodzenia. Nie zrobiłby takiego głupstwa, na pewno.
– …widziałam, jak przebiegałeś przez ulicę. Jest mi niezmiernie przykro, że w takiej chwili… – mówiła pani.
Ania chwyciła teczkę i podniosła się z krzesła.
– Siadaj, Aniu – powiedziała pani.
A Ania wtedy krzyknęła:
– Dlaczego pani nam to mówi? To nieprawda. Widziałam Krzysia przed szkołą, przed chwilą, to wszystko nieprawda, stoi jeszcze przed bramą, o!
Dzieci rzuciły się do okna, pani biła linijką w stół, ale nikt jej nie słuchał, a Ania otworzyła drzwi na korytarz i wybiegła z klasy. Niech ma, ta wstrętna głupia baba, za to, co jej zrobiła! Nie pójdzie już nigdy do tej szkoły i nie będzie słuchać już nigdy tej pani. Człowiek, który mówi takie bzdury, na pewno nie potrafi dzieci nauczyć niczego dobrego.
Biegła po chodniku w kapciach, z teczką w ręku, teczka obijała się o nogi. Było ciepło. Z jednego kucyka zsunęła się gumka i mysie włosy Ani powiewały z jednej strony jak skrzydło ptaka.
Mroczna klatka schodowa starego budynku pachniała lekką zgnilizną, jak stara piwnica. Po dwa stopnie, byleby szybciej, do domu, tam gdzie jest prawda. Ania biła pięściami w dębowe drzwi, potem usłyszała szybkie kroki i trzask dolnej zasuwy. Wpadła prosto w ramiona mamy, ciepłe i pachnące.
Następnego dnia pojechały do dziadków na wieś. Mama z nią pojechała. Przez cały maj i prawie cały czerwiec Ania chodziła do małej wiejskiej szkółki drogą wśród rosnących coraz wyżej łanów pszenicy. Po szkole biegła ze swoją nową przyjaciółką Marysią na łąkę. Pasły tam krowę Malwinę.
Przekładały kołek, do którego krowa była przywiązana, i pilnowały, żeby nie poszła w koniczynę. Maryśka wiedziała, że od koniczyny to krowa się robi taka opuchła, że może się rozpęknąć. Więc trzymały ją z dala od koniczyny. Kiedy były spragnione, doiły Malwinę prosto z cycka do buzi. Krowa stała spokojnie, zadowolona, że ktoś nareszcie ulży jej wymionom. Mleko było ciepłe i pachnące gnojem. Kiedy były głodne, Marysia częstowała ją grubymi pajdami chleba. Gniotły z niego kulki i dopiero takie twarde kulki wkładały do ust, a one tam miękły i robiły się naprawdę chlebowe.
Kiedy były zmęczone, kładły się na trawie i patrzyły w chmury. Chmury pędziły czasami po niebie jak dzikie, jak spuszczone ze smyczy psy, układały się w różne historie, które dziewczynki opowiadały sobie nawzajem.
Kiedyś Ania chciała powiedzieć Marysi o Krzysiu Pędziwiatrze, ale Marysia powiedziała, że nie ma takiego nazwiska, że to wymysł. Pędziwiatr to postać z bajki i Ania pod koniec lata zaczęła w to wierzyć.
Potem dojechała na wieś jej młodsza siostra. A kiedy lato minęło, przyjechał po nie tata i zabrał i je, i mamę do nowego mieszkania w zupełnie innym mieście.
Już nie wróciła do tamtej szkoły, w której tak bardzo wszyscy ja okłamali.
Tak więc Ania rosła, mysie kitki nad uszami ciemniały i zmieniły się w brąz, jasny, ale jednak brąz, podobny do skórki świeżo rozłupanych kasztanów.
Pewnego dnia kitki zostały obcięte, a włosy Ani zaczęły układać się w fale. W tym samym czasie przechodziła swoją wielką przemianę. Z dziewczynki stawała się kobietą. Choć nic się nie zmieniło i nawet piersi nie chciały jej urosnąć, mama pewnego dnia powiedziała: „Stajesz się kobietą”. Bycie kobietą polegało na razie na sprawdzaniu, czy już ma pokrwawione majtki i pilnowaniu, żeby nikt nie zauważył tego wcześniej niż ona. Przyzwyczaiła się do tego prędko. Ale największym problemem był brak piersi. Któraś z koleżanek jej powiedziała, że na piersi dobrze robią kurze jaja. Ania wszystkie zaoszczędzone pieniądze zaczęła lokować w jajach, które w tajemnicy przed rodzicami jadła rano, wieczór i w południe. Inna koleżanka poradziła jej masowanie okrężnymi ruchami miejsca, w których chciałaby mieć piersi. Szorstką szczotką zadawała sobie Ania codziennie pod prysznicem ból, skóra czerwieniała wokół sutek, ale piersi pozostawały płaskie jak deska. Podwoiła liczbę jajek. Na masowaniu skóry wokół sutek złapała ją kiedyś mama. Krzyknęła:
– Co ty robisz, dziecko!
Ale Ania nie była już dzieckiem, była kobietą, i chciała mieć piersi. Za wszelką cenę.
Potem wcierała w nie oliwę i zmieniła szorstką szczotkę na gąbkę. Lecz i to nie pomagało.
Kiedy wyjechała na wakacje, zapomniała o piersiach. Nauczyła się skakać na główkę do wody z pomostu, zbierać raki wieczorem przy latarce, łapać ćmy i umieszczać je delikatnie na rozkładnicy, tak żeby nie uszkodzić skrzydeł i nie zrzucić delikatnego pyłku. Biegała po lesie boso, zachwycona delikatnością mchów i szorstkością igliwia, wspinała się na wiekowe sosny, których niskie grube gałęzie zapraszały do nieba, przyglądała się kijankom i żukom. Piersi przy tych czynnościach straciły swoją ważność. Kasztanowe włosy wiązała Ania w koński ogon, który łapał zielone igły sosen i jałowców, zapomniała, że chce być kobietą.
Z tych wakacji pisała wiecznym piórem Krzysia Pędziwiatra kartki – serdeczne pozdrowienia z wakacji przesyła Ania.
A kiedy wróciła do miasta, jej piersi zrobiły się ciężkie i od razu musiała kupić duży stanik. Teraz się wstydziła, że tak nienaturalnie wygląda, nie mogła swobodnie biegać, bo przy każdym podskoku bolało ją, tak samo jak przycinki kolegów, którzy zauważyli tę zmianę natychmiast i krzyczeli za nią na korytarzu – muuu!
Znowu chciała być dziewczynką, którą ciągnął za kucyki Krzyś Pedziwiatr, ale niestety, było już za późno.
Wieczne pióro schowała głęboko do prawej szuflady biurka, brudziło palce, i już prawie nikt nie pisał wiecznym piórem. Tata kupił Ani długopis. Ten długopis oświadczał tylko, co to jest całka i co zdarzyło się dwieście lat temu.
I czasami Ani wydawało się, że słyszy cichy szept, gdzieś tam z góry, kiedy wieczorem przez otwarte okno wpadały nieuważne anioły.
Kocham cię jak nikogo na świecie.
Miłość i morderstwo
Agacie Ch.
I. MILIONER JOHN WATHE
Notariusz przetarł okulary.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego to robisz – powiedział, choć w gardle ściskało go z niepokoju. Nie płacono mu za komentarze. Pracował dla pana Johna Wathe’a od pięćdziesięciu lat. Wiedział, że starszy pan potrafił być mocno męczący, ale właśnie spisany testament zdumiał go bez granic.
John Wathe uchylił powieki. W jego oczach pojawił się młodzieńczy błysk. Zawsze mówił cicho, tym razem jego głos zabrzmiał jak grzmot.
– Jeszcze pożałują! – Blade usta starca rozciągnęły się w uśmiechu. O dziwo, prawie krzyczał. – Polują na mnie. Czekają, hieny. I nic nie mogą dla mnie zrobić, nic! Wiem wszystko! – John podniósł się na łóżku i chwycił notariusza za rękę. – Banda egoistów! Im chodzi wyłącznie o pieniądze! Zawsze! Mój wnuk Peter przegrał trzydzieści tysięcy dolarów i śmie do mnie przychodzić po tym wszystkim i prosić o czek! Był dość dorosły, żeby zrobić tej Hariett dziecko i nie chce ponosić żadnej odpowiedzialności! Wieczny chłopczyk w krótkich spodenkach! Tym razem nie!
Notariusz nie wiedział, co robić. Nigdy w czasie pięćdziesięciu lat ich znajomości milioner John Wathe nie pozwalał sobie na szkalowanie rodziny.