Świeca zaczyna drżeć. Knot zapada w miękki wosk. Marta przechyla się i dwoma palcami próbuje podnieść palący się knot.
– Zgasić jeszcze mogę…
– Lubię świece… chciałabym, żeby było dużo świec… – Iwona jest senna, Marta oblizuje gorące palce. – No, twoja kolej, mów, na pewno miałaś coś strasznego, jak byłaś mała… o czym nie mówiłaś nikomu, no…
– Zeszliśmy kiedyś do kanału. Po „Kanale” Wajdy. Wiesz, koło Głównego?
Iwona ożywia się.
– Wiem.
– No i zeszliśmy, z Grześkiem. A głupi Kotwa zasunął płytę i powiedział, że nas nie wypuści. I że nas szczury zjedzą, jak nie damy dwóch dych.
– W życiu bym nie zeszła do kanału.
– A potem Kotwa odsunął ten właz. Bez tych dwóch dych. Najedliśmy się strachu! Ale człowiek jak młody to głupi…
Iwona obraca twarz w kierunku Marty.
– Wiesz, do kurwy nędzy…
– Czy ty naprawdę aż tak musisz… To niesmaczne… – Marta wykrzywia usta.
– A tak. Do kurwy nędzy, to życie jest doprawdy bardzo krótkie… I tyle rzeczy robi się niepotrzebnych i głupich…
– Mówisz o Francji? – Nie, nie będę jej więcej zwracać uwagi, postanawia Marta. – Żałujesz, że wyjechałaś?
– Nie wiem, o czym mówię. Tak ogólnie… Siku mi się chce… Idziemy? Nie, chyba nie żałuję. Tyle ludzi wyjechało w osiemdziesiątym pierwszym… Idziemy?
– E tam… Chyba nie…
Iwona łapie Martę za włosy, jej oddech pachnie alkoholem.
– Proszę Marteńki, chodź ze mną do łazienki…
Marta opiera się.
– No, nie wiem…
Iwona wyskakuje z łóżka, chwieje się, Marta natychmiast jest przy niej. Łapie ją za rękaw, przytrzymuje.
– Chyba się upiłaś.
Iwona potakująco kiwa głową.
– Nie jest to całkowicie wykluczone.
Opiera się o Martę i obie wychodzą z pokoju.
NOC
Świeca jest biała i długa. Wosk z tamtej, dopalonej, wylał się ze świecznika i ścieka na lniany obrus. Marta wyjmuje z pudełka papierosa, zapala, zaciąga się, potem opada na poduszkę koło Iwony.
– Nie wydał ci się dziwny ten kraj, po tylu latach?
Iwona chwilę milczy.
– Wprost przeciwnie, bardziej normalny. Co to jest te paręnaście lat wobec wieczności… Nie zaszkodzi ci ten papieros? Przecież rzuciłaś?
– Daj spokój z tym filozofowaniem. – Marta podnosi papierosa do góry, kreśli nim koła. – Nie sądzę. Nie będę paliła. Wiem.
– A daj ci Boże. Wieczność jest niebezpieczna… Boisz się śmierci?
– A kto tu mówi o śmierci? – Marta patrzy na swoje dłonie.
Dym krąży po pokoju.
– Ja. Nie o śmierci, tylko o strachu.
Marta decyduje się.
– Jak ojciec był w szpitalu, to zapytałam go, czy się boi… A on powiedział, że nie. Że życie już dla niego straciło smak… Powiedział to tak, że aż poczułam tę stratę… Może się bał…
Marta czeka. Iwona podejmuje temat:
– Ludzie są dziwni. Nie mogą przyznać się nawet do strachu… Żałuję, że nie byłam z rodzicami… jak… wiesz, odchodzili… Wszyscy chcą prawdy, ale pod warunkiem, że ta prawda będzie po ich myśli… Czy mnie kochasz? Ale powiedz prawdę. Kocham cię, oczywiście… Czy mnie nie zdradziłeś? Nigdy… Czy będę żył, doktorze? Zniosę wszystko, byleby to była prawda… byleby się okazało, że będę żył… Taka prawda wygodna dla mnie… Nie sądzisz? – Iwona zawiesza ostatnie słowo w powietrzu.
Marta podnosi się na łokciu i gasi papierosa. Przydusza go mocno, tak żeby nie dopalał się w popielniczce jak niedopałki Iwony.
– Nie wiem. – Jej drobne palce przyduszają niedopałek jeszcze raz i jeszcze.
Iwona milknie. Może zaśnie, jest już późno.
– Widziałaś się z Saranowiczem?
To pytanie przeszywa Martę na wskroś.
– Nie. Wyjechał. Mówiłam ci już, że wyjechał na dwa tygodnie.
– Ten to ma dobrze. – Iwona mówi wolno, sennie. Na pewno za chwilę zaśnie. – Nie ma szampana?
Jednak nie zasnęła. Marta przechyla butelkę, parę kropel trzyma się szyjki.
– Wypiłyśmy.
– To nalej mi coca-coli. – Ten rozkazujący ton działa na Martę jak płachta na byka, ale schyla się i wyciąga spod łóżka butelkę.
– Mam wrażenie, że…
Niepotrzebnie gada. Twarz Iwony robi się zła.
– Nie płacę ci za opowiadanie wrażeń, do cholery! Nalej!
– Niezdrowa jest – mówi Marta i nalewa do podstawionego kieliszka brunatnego płynu.
– Co ty nie powiesz? Zachoruję? Za pół roku mi się porobią dziury w zębach, a za dziesięć lat wrzody? Dlaczego mi nie każesz wrzucić złotówki, żebym zobaczyła, jak coca-cola zżera nasz cynk, czy co tam dodajecie do tych waszych pieniędzy? Obiecaj mi, że za parę lat dopadnie mnie paradentoza z powodu coca-coli! Obiecaj. – Iwona jest agresywna. – Obiecaj no! Ty masz nie po kolei z tym „niezdrowo”, kobieto! – Podnosi kieliszek w kierunku Marty. – Chcesz trochę?
– Dziękuję – szepcze Marta. Iwona pochyla się nad nią.
– Bez obrażanka koleżanka.
– Bez. – Marta kiwa głową.
– Głupio się kłócimy. – Iwona czuje, że przesadziła.
– Ja się nie kłócę. – Marta jest znowu drewniana, drewniane są jej ręce i jej głos. Żeby tylko brzuch nic nie mówił.
– Jakoś mi tak… Nie wiem… – próbuje się usprawiedliwić Iwona.
Ale Marta już nie jest ta, co przed chwilą.
– Sami sobie robimy to, jak nam jest.
– Czyja ci płacę za komentarze? – Iwona przesuwa się na krawędź łóżka, już nie jest senna, jej oczy zwęziły się.
– Nie wiem. – Marta nie może ukryć irytacji.
– Otóż nie płacę. Już wiesz. – Te słowa rozłażą się na wszystkie strony, zimne, niedobre.
Kobiety milkną.
ŚWIT
Marta unosi się na łokciach i przygląda się śpiącej Iwonie. Prawą rękę Iwona zarzuciła wysoko nad głowę. W bladym brzasku świtu jej gęste rzęsy rzucają cień na policzki, niezmyty makijaż, włosy w nieładzie.
– Co się tak gapisz? – Na dźwięk głosu Iwony Marta podskakuje.
A więc nie spała. Marta się podnosi.
– Nie gapię się. Pozwól mi odejść.
Ręka i pomalowane paznokcie. Lakier francuski, ładny odcień. Maleńki zegareczek obok. Dłoń powoli pełznie w kierunku srebrnej tarczy przy poduszce.
– Przed czasem? Która godzina?
– Masz zegarek obok.
– Już prawie szósta. – Iwona odkłada zegarek na szafkę.
I wtedy Marcie wymyka się:
– Dzięki Bogu.
Iwona unosi brwi w odwiecznym odruchu zdumienia.
– Nie podobało ci się?
– Nie, dlaczego?
– Czy to znaczy, że znowu zaczynamy?
Marta wstaje i podchodzi do szafki. Bierze do ręki świecznik i zaczyna z niego wydłubywać resztki wosku.
– Chyba nie ma potrzeby.
– Nie udało się.
Marta to słyszy, ale wzbiera w niej lekka irytacja.
– Nie wiem, co miałoby się udać.
Idzie w kierunku kosza na śmieci. Zza pleców słyszy pytanie: – Nie możemy pogadać? Marta wydłubuje wosk łyżeczką. Kruszy się nad koszem jak płatki szronu. Głos Marty jest też jak szron.
– Pewnie już szósta.
– Nie możemy pogadać? – pyta jeszcze raz Iwona, jakby godzina nie była ważna, jakby nie była przedmiotem wcześniejszej umowy. Jest szósta. Szósta to szósta.
Marta nie odpowiada. Obchodzi łóżko, zdejmuje kilim, który w brzasku świtu nie jest wcale taki ładny. To nie jest jarzębina, to po prostu czerwone packi, a i liści nie ma. Stara wełna łatwo daje się zwinąć w rulon. Marta odstawia parawan na miejsce, przy zlewie. Odsłania stojak od kroplówki. Ściąga lniany obrus z metalowej szafki. Nawet kwiaty na białym blacie, z którego płatami zeszła farba, straciły swoją świeżość. Marta strzepuje serwetę nad zlewem.