– Wózek… ten co rozwozi posiłki… ma taki charakterystyczny dźwięk… I kroki… Wiesz, odróżniam kroki Basi i Joli… wiem, która ma dyżur… Właściwie nic mnie poza tym nie obchodzi… Może ci się to wyda śmieszne, ale teraz nie zobaczysz, bo jest ciemno… Tam jest taka nisza, za oknem, widzę ją stąd… Gołębie… Ta gołębica przed srokami tych jaj pilnuje… A on, znaczy jej mąż, przylatuje do niej i tak ją dzióbkiem całuje.
– Karmi – poprawia Marta.
– Może też i karmi. Potem przylatują sroki i drą się. Ona się niepokoi… Teraz to ja codziennie czuwam… najważniejsze, czy one dopilnują tych jej… śmieszne, nie? – Iwona otwiera oczy, niebieskie w piwnych.
– Nie – Marta mówi nie, ale to nawet nie zaprzeczenie.
– Wiem, że to głupie.
Marta nie wie, co odpowiedzieć. Jest niespokojna, za chwilę odezwie się brzuch.
– Potrzeba ci czegoś?
– Nie. – Iwona odwraca wzrok.
– Może chcesz pić?
– Nie!
– Może przyniosę ci telewizor?
– Nie.
Marta nie wie, co powiedzieć.
– Naprawdę ci nic nie trzeba?
– Nic.
Marta podnosi się, białym rękawem przeciera blat szafki. Nie wie, co robić.
– Może już pójdę? – pyta nieśmiało. Może Iwona nie chce jej obecności.
A więc tak. Milczenie.
– Zostań jeszcze… proszę… – szept tak cichy, że Marta nie wie, czy się nie przesłyszała.
Siada naprzeciw Iwony, zdejmuje buty. Nogi ma spuchnięte w kostkach. Iwona przygląda jej się uważnie. Marta masuje stopy. Widzi wzrok leżącej i natychmiast niepokój w brzuchu powraca.
– Jestem po dublecie… wiesz, co to znaczy? Podwójny dyżur, od szesnastu godzin na nogach. Popatrz!
Będzie milczała?
– Ciężki miałaś dyżur?
Marta zdziwiona podnosi wzrok, widzi zmęczone oczy Iwony. Ona naprawdę chce wiedzieć.
– Nie ma lekkich dyżurów, wierz mi.
– Słyszałam ten cholerny wózek, od trupów. Umarł ktoś?
– Tak. – Marta nie chce rozmawiać o śmierci.
– Kto?
– Nie dręcz mnie, proszę. Piękna osiemnastoletnia dziewczyna. Kiedyś. A dziś osiemdziesięcioletnia staruszka. Lepiej. Wtedy lżej, prawda? Ale to nieprawda. Za każdym razem jest tak samo. Nigdy się nie przyzwyczaję… Nigdy… Cały czas czekała, że córka przyjdzie… Nie przyszła… Na karcie jak byk stało, że przywieźli ją z domu starców… Ale do końca udawałam, że wierzę w tę córkę… Pozwól mi odejść, jestem taka zmęczona…
– Byłaś przy niej, jak umierała?
– Nie mówmy o tym. Posiedzę z tobą chwilę i pójdę. Zapomniałam, jak mój dom wygląda. Nie powinnam brać dwóch dyżurów z rzędu… Potrzebujesz czegoś?
Iwona sięga po grzebień. Rzadkie włosy, trzycentymetrowe odrosty. Przeczesuje je z trudem.
– Przepraszam, nie pomyślałam… To dlatego, że jesteś stała jak wzorzec metra czy coś takiego… Wydajesz mi się taka… Zupełnie o tym nie pomyślałam… Idź już, oczywiście, że idź… Jak wyglądam?
– Dobrze. – Marta nie słyszy w swoim głosie kłamstwa, ale wie, że Iwona je słyszy. – Znowu tak nie chwytaj mnie za słowa… – Prostuje ramiona, jakby zrzucając z siebie ciężar. – Bez przesady. Mogę jeszcze chwilkę posiedzieć.
– Nie, idź, bardzo proszę, idź już. Zajrzysz do mnie jutro, prawda? Na chwilkę, proszę, jeśli będziesz mogła…
Marta podnosi się, nachyla nad Iwoną, całuje ją w policzek.
– Oczywiście, śpij. Miałaś dzisiaj zastrzyk?
– Nie. Mam jeszcze poczwórniaka z południa. Odłożyłam na potem. Będę spać, obiecuję, no idź już, idź.
PÓŹNE POPOŁUDNIE
Iwona nie chce zapalać światła. I tak nie może czytać. Ktoś delikatnie puka do drzwi. To Marta – Iwona uśmiecha się. Wygładza obok siebie pościel. Dzisiaj w niebiesko-fioletowe pasy. Żeby pasowały do dywanika przed łóżkiem.
Drzwi uchylają się i staje w nich Tomasz. Przed sobą trzyma niezgrabnie bukiecik wątłych gerberów.
– Iwona? – Tomasz ma miękki głęboki głos.
Chwila paniki. Opanować się szybko, zanim on podejdzie bliżej. Przepchnąć ucisk z gardła niżej. Żeby móc chociaż wykrztusić słowo. Żeby się nie zorientował. Potem to z brzucha samo przejdzie.
– To ja. – Iwona się uśmiecha. – Nie poznałeś mnie? Tak źle wyglądam?
Szkoda, że nikt jej nie uprzedził, może by się podmalowała.
– Wyglądasz ślicznie. Mogę? Liczyłem, że nie będzie Marty…
– Pewno już jest w domu. Nie stój w drzwiach. Wejdź.
A więc chce z nią porozmawiać. Podchodzi. Przysuwa sobie krzesło.
– Jak się czujesz?
Głos ma niezwykły, spokojny, pewny.
Kłamać? Nie kłamać? Wie? Niech wie.
– Umieram – mówi Iwona i znów się uśmiecha. – A co u ciebie?
Oczy Tomka tak blisko. Zmarszczki. I ta powaga w oczach.
– Chciałem się z tobą zobaczyć
– To miło.
Będą tak milczeć? Nie będą milczeć.
– Chciałem cię prosić…
– Chciałam cię o coś prosić…
Razem to powiedzieli, w jednym momencie, i razem przerwali. Patrzą sobie teraz w oczy, uśmiechają się niepewnie.
– Ty pierwszy – mówi Iwona.
– Chciałem, żebyś mi wybaczyła.
Tomek jest odważny.
– Masz to u mnie jak w banku. – Ucisk sobie przeszedł niżej, nie przeszkadza, nie widać go przecież, można mówić tym lekkim tonem, nie ma sprawy.
– To ważne dla mnie. Nie chciałem…
– Niestety pamiętam. Ale to już bez znaczenia.
Czego on chce?
– Może dla ciebie, ale dla mnie…
Iwona nie może sobie na to pozwolić.
– Daj spokój.
– Właściwie chciałem ci podziękować…
Nie ułatwi mu sprawy.
– A za cóż to?
– Że Marta się nie dowiedziała.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
– Żartujesz?
Tomek się wystraszył?
– Żartuję, żartuję… – Iwona kręci głową.
– Bałem się, jak przyjechałaś. Jesteście teraz…
– …jak siostry? – Trzeba wchodzić mu w słowa, wtedy rozmowa przebiegnie tak, jak ona sobie życzy.
– Można tak powiedzieć. Właściwie chciałem cię prosić, żebyś jej nie mówiła…
Czy on z niej kpi?
– O czym? Tomku, kochanie? O jednej zwariowanej nocy na styropianie? Zachowujesz się doprawdy jak kobieta.
– Nie powinienem był wtedy…
Tomek nie chce żartować. Jego sprawa.
– Owszem, nie powinieneś.
– Już byłem z Martą.
Jakby o tym nie wiedziała!
– Od kiedy wróciłaś, nie mogę…
– Wtedy mogłeś. – Iwona nie może sobie podarować odrobiny kąśliwości. Lekkości. Żeby nie było jej tak ciężko.
– Nie kpij.
Znają. Więc będzie szczera.
– Po co mnie o to prosisz? Nie bój się, nie zniszczę twojego świetlanego małżeństwa.
– Nie chodzi o nas. Damy sobie radę.
O nas. Czyli o niego i o nią, tamtą, Martę. O nas.
– Więc o co chodzi? – Iwona czuje chłód. Jest zmęczona.
– O ciebie. O mnie.
– Słucham?
– Chciałem cię przeprosić.
Znowu! Ten ton! Mój Boże. Niech on już sobie idzie. Albo nie.
– Teraz dopiero mnie wkurzyłeś. Nie odgrywaj roli skruszonego małżonka. Ja umieram. Nie zasługuję na coś tak plugawego… Zrobiłeś to tak dobrze prawie dwadzieścia lat temu, że możesz sobie podarować powtórkę.
Zraniła go. A zaraz go zrani jeszcze bardziej.
– Nie przyszedłem tu po to, żeby cię obrażać.
Iwonko, ja… Iwona podnosi się na łokciu. Jej oczy ciemnieją. Teraz ją wkurzył.
– Nie masz prawa mnie oceniać ani rozgrzeszać.
– Iwonko, przyszedłem cię po prostu zobaczyć. Podziękować ci. Zawsze byłaś ważna dla Marty… Dla nas.