– Dlaczego ja miałabym chcieć cię pocałować?
– Bo za pierwszym razem bardzo ci się to spodobało. Harper nagle się zaczerwieniła.
– Jeden pocałunek? Reacher skinął głową.
– No… to chyba nie zaszkodzi.
Obróciła się ku niemu, a on wziął ją w ramiona i pocałował. Poruszyła głową dokładnie tak jak wtedy. Mocniej przycisnęła wargi do jego warg, przesunęła po nich językiem, sięgnęła nim głębiej, do zębów, w głąb ust. Wplotła palce w jego włosy. Całowała go jeszcze mocniej. Jej język był bardzo natarczywy. Nagle przyłożyła mu dłoń do piersi i odsunęła się. Oddychała szybko, ciężko.
– Powinniśmy przestać – powiedziała.
– Chyba tak.
Wstała, zachwiała się, pochyliła w przód i gwałtownie wyprostowała. Odrzuciła włosy na ramiona.
– Idę – oznajmiła. – Do zobaczenia jutro.
Otworzyła drzwi, przestąpiła próg. Słyszał, że czeka na korytarzu, póki drzwi się za nianie zamkną. Słyszał, jak odchodzi w stronę windy. Położył się na łóżku. Nie zasnął, tylko myślał o posłuszeństwie i przyzwoleniu, o środkach, motywach i okazjach. O prawdzie i kłamstwie. Spędził całe pięć godzin na myśleniu o tych rzeczach.
Harper wróciła o ósmej rano, umyta aż lśniąca, ubrana w inny garnitur i krawat. Aż kipiała energią. Reacher był zmęczony, wygnieciony, spocony, było mu na przemian to zimno, to gorąco. Ale czekał na nią, tuż przy drzwiach, w zapiętym płaszczu, a serce waliło mu mocno. Sprawa była wyjątkowo pilna.
– Idziemy – powiedział. – Już.
Blake siedział w swoim gabinecie przy biurku, dokładnie tak jak poprzedniego dnia. Być może spędził tu całą noc. Faks z UPS leżał przy jego łokciu. Telewizor z wyłączonym dźwiękiem nadal grał, nastawiony na ten sam kanał. Jakiś waszyngtoński reporter stał na Pennsylvania Avenue, mając za plecami Biały Dom. Pogoda wyglądała całkiem obiecująco: błękitne niebo, czyste chłodne powietrze. Niezły dzień na podróż.
– Dziś znowu posiedzisz przy papierach – powiedział Blake.
– Nie – zaprotestował Reacher. – Muszę się dostać do Portland. Możesz mi dać samolot?
– Samolot? – powtórzył Blake. – Człowieku, czyś ty oszalał? Nie ma mowy!
– W porządku – powiedział Reacher.
Podszedł do drzwi. Obrzucił pokój pożegnalnym spojrzeniem. Wyszedł na wąski korytarz, zatrzymał się. Harper pospieszyła za nim.
– Dlaczego Portland? – spytała. Spojrzał na nią.
– Prawda i kłamstwa.
– Co to znaczy?
– Jedź ze mną, to się dowiesz.
27
– O co, do diabła, chodzi – spytała Harper. Reacher potrząsnął głową.
– Nie mogę powiedzieć. Pomyślisz, że oszalałem. Odwrócisz się i odejdziesz.
– Co niby jest takie szalone? Powiedz!
– Nie. Nie mogę. Na razie to domek z kart. Zwalisz go. Każdy by go zwalił. Musisz zobaczyć to na własne oczy. Do diabła, ja muszę zobaczyć to na własne oczy! Ale chcę, żebyś przy mnie była. Dokonała aresztowania.
– Jakiego aresztowania? Mów! Reacher jeszcze raz potrząsnął głową.
– Gdzie samochód? – spytał.
– Na parkingu.
– Idziemy!
Pobudka o szóstej była standardem całego jej okresu służby i Rita Scimeca nie uznała za stosowne łamać tego zwyczaju w nowym, cywilnym życiu. Przesypiała sześć godzin z każdych dwudziestu czterech, od północy do szóstej rano. Ćwierć życia. Wstawała, by stawić czoło pozostałym trzem czwartym.
Ciągła, niekończąca się procesja pustych dni. Późną jesienią w ogródku nie było nic do roboty. Zimowe temperatury nie dawały młodym roślinom szans na wegetację. Sadzenie ograniczało się więc do wiosny, a przycinanie i pielenie trwało do końca lata. Późną jesienią i zimą zamykało się drzwi i pozostawało pod dachem.
Dzisiaj zamierzała popracować nad Bachem. Poprawić wykonanie inwencji trójgłosowych. Kochała je. Kochała sposób, w jaki parły przed siebie, dalej i dalej, nieodparcie logiczne, by wreszcie skończyć się tam, gdzie się zaczęły. Przypominały rysunki Mauritsa Eschera, jego schody biegnące coraz wyżej i wyżej, aż do samego dołu. Cudowne. Tylko że strasznie trudno się grało te inwencje. A przecież grała je bardzo powoli. Jej pomysł na Bacha polegał na tym, żeby najpierw opanować nuty, potem frazy, potem znaczenie, a dopiero na końcu tempo. Nie ma nic gorszego od grania Bacha szybko i źle.
Wzięła prysznic, ubrała się w sypialni. Zrobiła to szybko, ponieważ lubiła, żeby w domu było chłodno. Jesień na północnym zachodzie jest zimna, ale dziś niebo było jasne. Wyjrzała przez okno sypialni. Promienie jutrzenki biegły na wschód i zachód jak pręty polerowanej stali. Uznała, że dzień będzie pochmurny, ale pojawi się halo słońca. Ot, kolejny z wielu dni jej życia, ani dobry, ani zły. Da się przeżyć.
Harper przystanęła na chwilę w podziemnym korytarzu, a potem poprowadziła Reachera do windy. Wspólnie wyjechali na światło dzienne, wyszli na chłodny świat i poprzez dzieło architekta krajobrazu dotarli na parking. Okazało się, że jeździ żółtym dwumiejscowym wozem sportowym. Reacher uświadomił sobie nagle, że do tej pory nie miał o tym pojęcia. Harper otworzyła drzwiczki; musiał się zgarbić i wciągnąć głowę, żeby jakoś wcisnąć się do środka. Spojrzała na niego raz, twardo, rzuciła mu na kolana torbę i usiadła za kierownicą. Potrącali się ramionami. Wóz miał ręczną skrzynię biegów z dźwignią w podłodze, wrzucając jedynkę, wymierzyła Reacherowi cios łokciem w bok.
– Jak się tam dostaniemy? – spytała.
– Musimy polecieć normalną linią – powiedział. – Jedź na National. Masz karty kredytowe?
Harper pokręciła głową.
– Na wszystkich limit. Zostaną odrzucone.
– Wszystkich? Skinęła głową.
– W tej chwili jestem spłukana. Reacher milczał.
– A ty co?
– Ja zawsze jestem spłukany.
Piąta z inwencji trójgłosowych Bacha, w uczonych zapisach nosząca symbol BWV 791, jedna z najtrudniejszych w kanonie, dla Rity Scimeki była najwspanialszym dziełem muzycznym na świecie. Wszystko zależało od barwy tonu rodzącej się w umyśle i po ramionach spływającej do dłoni i palców. Powinna być kapryśna, lecz pewna. Cała konstrukcja opierała się na nonsensach i ton musiał się do tego przyznać, lecz jednocześnie pożądany efekt osiągało się wyłącznie wtedy, gdy brzmiał bardzo poważnie. Powinien być jednocześnie wyrafinowany i szalony. W głębi duszy Scimeca nie wątpiła, że z Bacha był kawał wariata.
Fortepian jej pomagał. Pozwalał wydobyć dźwięk wystarczająco głęboki, by brzmiał dźwięcznie, a jednocześnie wystarczająco delikatny, by wydawał się płynny. Odegrała inwencję dwukrotnie od początku do końca, na pół tempa. To, co usłyszała, sprawiło jej względną satysfakcję. Postanowiła grać jeszcze trzy godziny, potem przerwa na lunch, a później trzeba zająć się domem. Nie robiła planów na popołudnie. Może znów pogra?
Zajmujesz pozycję wcześnie. Wystarczająco wcześnie, by usadowić się w niej przed zmianą o ósmej. Obserwujesz ją; wszystko odbywa się tak samo jak wczoraj. Facet z Biura jeszcze nie śpi, ale już nie jest aż tak uważny. Pojawia się nierozgrzana crown victoria. Stają bok w bok. Odbywa się obowiązkowa wymiana grzeczności. Kierowca buicka uruchamia silnik, crown victoria zawraca. Buick stacza się po zboczu wzgórza, crown victoria zajmuje jego miejsce. Silnik cichnie. Kierowca odwraca głowę, zagłębia się w siedzenie. Rozpoczyna się jego ostatnia zmiana jako gliniarza. Począwszy od jutra, nikt nie zaufa mu nawet na tyle, by skierować go do kierowania ruchem za kręgiem polarnym.