– Cześć – powiedziała. I tylko na niego patrzyła, bez wyrazu, bez uśmiechu.
– Cześć – powiedział gliniarz.
Czekała. Zamierzała zmusić go, żeby o to poprosił. Przecież nie miał się czego wstydzić.
– Mam prośbę – powiedział gliniarz.
– Jaką prośbę?
– Czy mógłbym skorzystać z toalety?
Zimne powietrze owiało jej nogi. Czuła, jak przenika przez nogawki dżinsów.
– Oczywiście.
Zamknęła za nim drzwi, żeby dom całkiem się nie wychłodził. Czekała obok nich, a gliniarz najpierw znikł, a potem znów się pojawił.
– Miło tu i ciepło – zauważył.
Skinęła głową, chociaż nie była to prawda. Utrzymywała w domu temperaturę tak niską, jaką tylko mogła znieść. Dla brzmienia fortepianu. Żeby drewno się nie rozsychało.
– W samochodzie jest bardzo zimno – dodał. Jeszcze raz skinęła głową.
– Trzeba włączyć silnik – poradziła. – I ogrzewanie. Gliniarz potrząsnął głową.
– Nie wolno. Nie wolno nam stać z włączonym silnikiem. Zakaz zanieczyszczania środowiska.
– To proszę pokrążyć trochę po ulicach. Samochód się zagrzeje, a mnie przecież nie spotka nic złego.
Wyraźnie widać było, że gliniarz nie na taką propozycję czekał. Niemniej zastanawiał się przez chwilę, a potem znów potrząsnął głową.
– Za to zabraliby mi odznakę. Muszę siedzieć na miejscu. Milczała.
– Przepraszam za kłopot z kapelanem – powiedział gliniarz, zaznaczając wyraźnie, że interweniował i pozbył się intruza.
Skinęła głową.
– Zrobię gorącą kawę – powiedziała. – Będzie za pięć minut, dobrze?
Gliniarz sprawiał wrażenie wręcz uszczęśliwionego. Uśmiechnął się wstydliwie.
– I znowu będę potrzebował toalety – powiedział. – Kawa po prostu przeze mnie przelatuje.
– Zapraszam.
Zamknęła za nim drzwi. Poszła do kuchni. Włączyła ekspres. Siedziała na stołku obok toreb z zakupami, czekając, aż zaparzy się kawa. Znalazła największy kubek. Dodała do kawy śmietankę z lodówki i cukier z cukierniczki wyjętej z kredensu. Gliniarz wyglądał na takiego, co pije kawę ze śmietanką i z cukrem; młody, z lekką nadwagą. Wyszła z pełnym kubkiem w ręku, przeszła ścieżką. Kawa parowała, poziomy pasek mgły ciągnął się za nią od drzwi aż na chodnik. Zastukała w szybę; gliniarz odwrócił się, uśmiechnął na jej widok, opuścił szybę. Wziął kubek niezręcznie, oburącz.
– Dzięki – powiedział.
Podniósł kubek do ust w geście podziękowania, a ona odwróciła się i ruszyła podjazdem, ścieżką do drzwi i weszła, do środka. Zatrzasnęła drzwi, zamknęła je na wszystkie zaniki, a kiedy się odwróciła, gość, na którego czekała, stał nieruchomo u szczytu prowadzących do garażu drzwi.
– Cześć, Rito – powiedział gość.
– Cześć – odparła.
Taksówka jechała dwieście piątą na południe, a potem skręciła w lewo, na zachód, w znalezioną z pewnymi problemami dwudziestkęszóstkę. Wyglądała tak, jakby następny kurs powinna odbyć na złomowisko. Kolor drzwi w środku nie pasował do koloru karoserii. Najprawdopodobniej odsłużyła swoje trzy lata w Nowym Jorku, a potem pewnie kolejne trzy na przedmieściach Chicago. Jakoś jednak parła przed siebie, a licznik cykał znacznie wolniej, niż cykałby w Nowym Jorku czy Chicago. A to było ważne, bo Reacher dopiero przed chwilą zorientował się, że w kieszeni prawie nie ma pieniędzy.
– Dlaczego demonstracja mobilności jest taka ważna? – spytała Harper.
– Bo to jedno z wielkich kłamstw – odparł Reacher. – A my posłusznie uwierzyliśmy w nie bez zastrzeżeń.
Scimeca stała przy drzwiach do domu, spokojna, nieruchoma. Gość mierzył ją pytającym spojrzeniem z drugiego końca korytarza.
– Kupiłaś farbę? Skinęła głową.
– Tak.
– A więc jesteś gotowa?
– Nie wiem, czy jestem gotowa.
Gość przyglądał się jej chwilę dłużej bardzo spokojnie.
– Teraz jesteś gotowa?
– Nie wiem – powiedziała Scimeca. Uśmiechnął się.
– Sądzę, że jesteś gotowa. Naprawdę tak sądzę. A co ty o tym myślisz? Jesteś gotowa?
Scimeca skinęła głową powoli.
– Tak, jestem gotowa.
– Przeprosiłaś policjanta? Kolejne skinienie.
– Tak, powiedziałam mu, że go przepraszam.
– Koniecznie trzeba wpuścić go do domu, prawda?
– Powiedziałam mu, że może przyjść, kiedy tylko zechce.
– Koniecznie musi cię znaleźć. On i tylko on. Bo ja tego chcę.
– Oczywiście.
Gość milczał przez długą chwilę. Po prostu stał, nic nie mówił, tylko przyglądał się jej dokładnie. Czekała, czując się nieco niezręcznie.
– Tak, to on powinien mnie znaleźć – rzekła w końcu. – Jeśli tego sobie życzysz.
– Dobrze poradziłaś sobie z kapelanem – powiedział gość.
– Chciał mi pomóc.
– Nikt nie może ci pomóc.
– Chyba rzeczywiście nie.
– Chodźmy do kuchni.
Scimeca odeszła od drzwi. Przecisnęła się koło gościa w wąskim korytarzu, poprowadziła go do kuchni.
– Farba jest tam – powiedziała.
– Pokaż ją.
Scimeca wyjęła z torby puszkę. Podniosła ją, trzymając za drucianą rączkę.
– Oliwkowozielona. Nie mieli nic bardziej pasującego. Gość skinął głową.
– Dobrze. Poradziłaś sobie doskonale.
Aż zaczerwieniła się z radości, cienka warstwa różu ukryta pod chorobliwą bielą jej twarzy.
– A teraz musisz się skoncentrować. Zamierzam ci przekazać wiele informacji.
– O czym?
– O tym, co masz dla mnie zrobić. Scimeca skinęła głową.
– Oczywiście.
– Więc… możesz się dla mnie uśmiechnąć?
– Nie wiem.
– Spróbuj, dobrze?
– Prawie się nie uśmiecham.
Gość skinął głową, pełen współczucia.
– Wiem. Ale teraz po prostu spróbuj, dobrze?
Scimeca pochyliła głowę, skoncentrowała się i zdobyła na słaby, nieśmiały uśmiech. Bardziej przypominający lekkie skrzywienie, ale to już było coś. Rozpaczliwie starała się go utrzymać.
– To bardzo miłe. A teraz pamiętaj, chcę, żebyś uśmiechała się przez cały czas.
– W porządku.
– Praca uszczęśliwia, prawda?
– Prawda.
– Potrzebujemy czegoś do otwierania puszek.
– Na dole mam narzędzia.
– Jest wśród nich śrubokręt?
– Oczywiście. Mam osiem albo dziewięć śrubokrętów.
– Przynieś mi taki duży, dobrze?
– Jasne.
– I nie zapomnij o uśmiechu.
– Przepraszam.
Kubek był zbyt wielki, nie mieścił się w zamontowanym w crown victorii uchwycie, nie miał gdzie go odstawić, toteż wypił całą kawę prawie duszkiem. Zawsze tak było. Na przyjęciu, kiedy musiał trzymać butelkę piwa w garści, wypijał je szybciej, niż gdy siedział przy barze, gdzie zawsze mógł odstawić ją na serwetkę. Albo papieros. Gdy w pobliżu była popielniczka, starczał mu na znacznie dłużej niż kiedy z nim chodził. Wówczas papieros wystarczał mu na jakieś półtorej minuty.
Siedział z pustym kubkiem opartym o kolano i zastanawiał się, czy powinien odnieść go do domu. Powie: „Zwracam kubek. Bardzo dziękuję”. Będzie miał okazję powtórzyć, że na dworze jest bardzo zimno. Może skłoni ją, żeby postawiła krzesło w korytarzu? Dosiedzi do końca zmiany pod dachem. O to nikt nie mógłby mieć do niego pretensji. Taka ochrona byłaby skuteczniejsza.