– Czy nie zauważył pan czegoś, co mogłoby wskazywać, że kopalnię opuszczono w pośpiechu?
– Absolutnie nic. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Prycze w bocznym pomieszczeniu były zasłane, kuchnia wysprzątana, garnki i naczynia spokojnie stały na półkach. Nawet muły, które ciągnęły wagoniki, zostały przeprowadzone do sztolni, gdzie fachowo je zastrzelono: każda czaszka miała równą okrągłą dziurkę w samym środku. Nie, powiedziałbym raczej, że kopalnię opuszczano bardzo metodycznie.
– Jeszcze pan nam nie wyjaśnił, jak doszedł do wniosku, że to byli górnicy z Kolorado – powiedział Donner rzeczowym tonem.
– Właśnie do tego zmierzam – odparł Koplin. Trzepnął ręką w poduszkę i ostrożnie przekręcił się na bok. – Wszystko niewątpliwie na to wskazywało. Na cięższym sprzęcie wciąż widniały znaki fabryczne producentów. Wagoniki wykonała odlewnia Guthriego i Synów z Pueblo w stanie Kolorado, świdry pochodziły z Zakładów Metalurgicznych Thora z Denver, na drobnych narzędziach znajdowały się nazwiska kowali, którzy je wykuli, przeważnie z Central City i Idaho Springs, a to przecież górnicze miasta w Kolorado.
Seagram poruszył się na krześle.
– Rosjanie mogli kupić ten sprzęt w Kolorado i później przewieźć go na wyspę.
– Możliwe – powiedział Koplin. – W kopalni były jednak również inne ślady, które prowadzą do Kolorado.
– Na przykład?
– Po pierwsze, ciało na jednej z prycz.
Seagram zmrużył oczy.
– Ciało…?
– Tak. Z rudymi włosami i rudą brodą – odrzekł Koplin obojętnym tonem. – Pięknie zakonserwowane w temperaturze poniżej zera. Najbardziej interesujący był napis na desce łączącej podpory prycz. Dodam, że wykonano go w języku angielskim i brzmiał następująco: „Tu spoczywa Jake Hobart. Urodzony w tysiąc osiemset siedemdziesiątym czwartym roku. Wspaniały człowiek, który zamarzł podczas zamieci dziesiątego lutego tysiąc dziewięćset dwunastego roku".
Seagram wstał i zaczął krążyć po sali.
– Nazwisko to już jest coś – stwierdził, zatrzymał się i spojrzał na Koplina. – Czy były tam jakieś rzeczy osobiste?
– Nie, nic. Żadnego ubrania. Dziwne, ale etykiety na puszkach od konserw były francuskie… Jednak na ziemi walało się z pięćdziesiąt pustych opakowań po tytoniu do żucia „Mile-Hi". Ostatnim elementem układanki, który niepodważalnie dowodzi, że to górnicy z Kolorado, był wyblakły i pożółkły egzemplarz „Rocky Mountain News", z datą siedemnasty listopada tysiąc dziewięćset jedenastego roku. To właśnie ten dowód, który zgubiłem.
Seagram wyjął paczkę papierosów i prztyknięciem wysunął jednego. Donner wyciągnął zapalniczkę i podał mu ogień. Seagram podziękował skinieniem głowy.
– Istnieje więc szansa, że Rosjanie nie mają bizanium – rzekł.
– I jeszcze jedno – spokojnie powiedział Koplin. – Prawa górna ćwiartka trzeciej strony gazety została równiutko wycięta. Może to nic nie znaczyć, ale z drugiej strony dobrze byłoby sprawdzić w starych zszywkach. Niewykluczone, że czegoś się dowiecie.
– W tej sytuacji rzeczywiście niewykluczone – potwierdził Seagram, życzliwie patrząc na Koplina. – Dzięki tobie mamy teraz kupę roboty.
Donner pokiwał głową.
– Natychmiast zamawiam bilet na najbliższy lot do Denver. Jeżeli mi się poszczęści, to powinienem wrócić z paroma odpowiedziami.
– Najpierw sprawdź tę gazetę, a potem spróbuj się czegoś dowiedzieć o Jake'u Hobarcie. Ja przejrzę stare wojskowe archiwa. Skontaktuj się również z jakimś miejscowym specjalistą od historii górnictwa na Zachodzie i poszukaj nazwisk producentów, które podał nam Sid. Choć to mało prawdopodobne, może jednak któryś z nich utrzymał się w branży do dzisiaj.
Seagram podniósł się z krzesła i spojrzał na Koplina.
– Nigdy nie będziemy w stanie ci się odwdzięczyć za to, co dla nas zrobiłeś – powiedział ciepło.
– Myślę, że ci górnicy wykopali blisko tonę wysokoprocentowej rudy bizanium z wnętrza tej cholernej góry – rzekł Koplin, pocierając dłonią miesięczny zarost na brodzie. – Ktoś musiał gdzieś schować tę rudę na potem. Chociaż… jeśli się nie pokazała od tysiąc dziewięćset dwunastego roku, to być może zaginęła na dobre. Ale jeśli ją znajdziecie, dla mnie wystarczającym podziękowaniem będzie niewielka próbka do mojej kolekcji.
– Masz to załatwione.
– A skoro mówimy o podziękowaniach, to podaj mi adres tego faceta, który uratował mi życie, bo chcę wysłać mu skrzynkę starego wina. Nazywa się Dirk Pitt.
– Aha, masz na myśli tego lekarza, który cię operował na pokładzie statku badawczego?
– Nie. Mam na myśli tego człowieka, który zabił rosyjskiego strażnika i jego psa, a potem zabrał mnie z wyspy.
Donner i Seagram popatrzyli na siebie jak rażeni piorunem. Pierwszy odezwał się Donner.
– Zabił rosyjskiego strażnika?! Mój Boże, to koniec!
– Ależ to niemożliwe! – zawołał Seagram, który wreszcie odzyskał mowę. – Kiedy dopłynąłeś do statku NUMA, byłeś sam.
– Kto ci to powiedział?
– No… nikt. Ale sądziliśmy…
– Nie jestem Supermanem – przerwał mu Koplin sarkastycznie. – Ten strażnik poszedł moim śladem, zbliżył się na dwieście metrów i dwukrotnie mnie postrzelił. Nie byłem w stanie uciec psu, a potem przepłynąć słupem pięćdziesiąt mil na pełnym morzu.
– Skąd się wziął ten Dirk Pitt?
– Nie mam zielonego pojęcia. Ten żołnierz dosłownie ciągnął mnie do dowódcy strażnicy, kiedy Pitt wyłonił się z zadymki jak jakiś nordycki bóg zemsty, a potem spokojnie, jak gdyby robił to codziennie przed śniadaniem, zastrzelił najpierw psa, a później żołnierza.
– No, teraz dopiero sowiecka propaganda podniesie raban – jęknął Donner.
– Niby dlaczego? – spytał Koplin. – Przecież nie było żadnych świadków. Ten żołnierz i pies są już prawdopodobnie przysypani półtorametrową warstwą śniegu i może nigdy nie zostaną odnalezieni. A jeśli nawet, to co? Któż zdoła cokolwiek udowodnić? Obaj bez powodu wpadacie w panikę.
– Ten facet piekielnie ryzykował – powiedział Seagram.
– I bardzo dobrze – mruknął Koplin. – Gdyby nie on, to zamiast leżeć tutaj bezpiecznie i przyjemnie w izolatce szpitalnej, leżałbym w izolatce więziennej, gdzie Rosjanie wypruwaliby ze mnie flaki, żeby się czegoś dowiedzieć o Sekcji Meta i bizanium.
– Ma pan rację – przyznał Donner.
– Podaj nam jego rysopis – zażądał Seagram. – Twarz, budowę, ubranie… wszystko, co pamiętasz.
Koplin zrobił, co mu kazano. Przedstawił opis miejscami niezbyt dokładny, ale na ogół zdumiewająco dobrze zapamiętał Pitta.
– Czy rozmawiałeś z nim w drodze na statek NUMA?
– Nie mogłem, bo straciłem przytomność, jak tylko mnie podniósł, a odzyskałem ją dopiero w Waszyngtonie, w tym szpitalu. Donner uniósł rękę w stronę Seagrama.
– Powinniśmy natychmiast zająć się tym facetem. Seagram skinął głową.
– Zacznę od admirała Sandeckera. Pitt musi być w jakiś sposób związany z tym statkiem badawczym. Może ktoś w NUMA go zidentyfikuje.
– Zastanawia mnie, co on wie – powiedział Donner ze wzrokiem utkwionym w podłodze.
Seagram nie odpowiedział. Jego myśli krążyły wokół tajemniczej postaci z pokrytej śniegiem wyspy w Arktyce. Dirk Pitt. W duchu powtarzał sobie to nazwisko. Wydawało mu się dziwnie znajome.