10.
Telefon zadzwonił dziesięć minut po północy. Sandecker otworzył jedno oko, którym przez kilka chwil rzucał mordercze spojrzenia na aparat. Wreszcie po ósmym dzwonku zrezygnowany podniósł słuchawkę.
– Tak, co jest? – spytał z pretensją.
– Tu Gene Seagram, panie admirale. Czyżbym wyciągnął pana z łóżka?
– Nie, do cholery, skądże. – Admirał ziewnął. – Nigdy się nie kładę, zanim nie napiszę pięciu rozdziałów mojej autobiografii, nie włamię się przynajmniej do dwóch sklepów z alkoholem i nie zgwałcę żony jakiegoś ministra. No dobra, o co chodzi, Seagram?
– Jest pewna sprawa.
– Niech pan o niej zapomni. Już nigdy nie będę narażał ani moich ludzi, ani moich statków, żeby ratować pańskich agentów uciekających z terytorium nieprzyjaciela.
– Wcale nie o to chodzi.
– Więc o co?
– Potrzebuję informacji o pewnym człowieku.
– Ale dlaczego zwraca się pan z tym do mnie, i to w środku nocy?
– Sądzę, że pan może go znać.
– Jak się nazywa?
– Dirk Pitt. Prawdopodobnie dwa „t" na końcu.
– Niech pan zaspokoi ciekawość starszego pana i powie mi, dlaczego pan uważa, że właśnie j a powinienem go znać?
– Nie mam żadnych dowodów, ale jestem pewien, że on ma jakieś powiązania z NUMA.
– Mam pod sobą ponad dwa tysiące ludzi. Nie dałbym rady zapamiętać wszystkich nazwisk.
– A czy mógłby pan sprawdzić? Koniecznie musze z nim porozmawiać.
– Seagram – mruknął ze złością Sandecker – przyczepił się pan do mnie jak gówno do okrętu. A nie przyszło panu do głowy, żeby zadzwonić do mojego personalnego w czasie normalnych godzin urzędowania?
– Strasznie pana przepraszam – odparł Seagram – ale tak się złożyło, że pracuję do późnej nocy i…
– Dobra, jeżeli znajdę tego faceta, to każę mu się z panem skontaktować.
– Byłbym bardzo wdzięczny – powiedział Seagram beznamiętnym tonem. – A propos, ten człowiek, którego pańscy ludzie uratowali na Morzu Barentsa, czuje się całkiem dobrze. Chirurg z „First Attempt" wykonał pierwszorzędną robotę, usuwając mu ten pocisk.
– Jak on się nazywał? Koplin?
– Tak. Za parę dni powinien już wstać.
– Wtedy niewiele brakowało, Seagram. Gdyby Rosjanie się zorientowali, to mielibyśmy teraz ładny bigos.
– Cóż mi wypada powiedzieć? – bezradnie odezwał się Seagram.
– Może pan powiedzieć „dobranoc", żebym mógł z powrotem zasnąć – mruknął Sandecker. – Przedtem jednak niech mi pan powie, co wspólnego ma z tym wszystkim Pitt?
– Kiedy rosyjski strażnik złapał Koplina, ten facet nagle wyłonił się z zawiei, zabił strażnika, przewiózł Koplina po wzburzonym morzu na odległość pięćdziesięciu mil, nie mówiąc o zatamowaniu krwotoku z jego ran, i w jakiś sposób odstawił go na pański statek, gotowego do operacji.
– Co pan zamierza zrobić, kiedy go pan znajdzie?
– To już nasza sprawa.
– Rozumiem – rzekł Sandecker. – No cóż, dobranoc, panie Seagram.
– Dziękuję panu, admirale. Do widzenia.
Sandecker odłożył słuchawkę i przez parę chwil siedział z wyrazem rozbawienia na twarzy.
– Zabił rosyjskiego strażnika i uratował amerykańskiego agenta. Dirk Pitt… ty szczwany sukinsynu!
11.
Poranny samolot United Airlines wylądował na lotnisku Stapleton w Denver o godzinie ósmej. Mel Donner przeszedł przez salę odbioru bagaży, usiadł za kierownicą wynajętego avis plymoutha i ruszył w piętnastominutową przejażdżkę West Colfax Avenue, gdzie pod numerem 400 mieściła się redakcja „Rocky Mountain News". W czasie jazdy coraz to spoglądał na plan miasta rozłożony obok niego na przednim siedzeniu.
Dotychczas nigdy jeszcze nie był w Denver i trochę się zdziwił, widząc unoszący się nad miastem całun smogu. Sądził, że brudno-brązowe czy brudnoszare chmury wiszą tylko nad takimi metropoliami jak Los Angeles i Nowy Jork, ale Denver wyobrażał sobie jako miasto od tego wolne, pełne kryształowego powietrza, żyjące w majestacie Purpurowych Gór. Tymczasem nawet to ostatnie go rozczarowało, gdy zobaczył, że Denver leży na skraju wielkich równin, przynajmniej o czterdzieści kilometrów od najbliższych gór.
Zaparkował samochód i odnalazł drogę do biblioteki gazety. Dziewczyna za kontuarem spojrzała na Donnera zza łezkowatych szkieł i uśmiechnęła się życzliwie, pokazując nierówne zęby.
– Słucham pana?
– Czy macie egzemplarz waszej gazety z siedemnastego listopada tysiąc dziewięćset jedenastego roku?
– Ojej! Z takich zamierzchłych czasów… – powiedziała krzywiąc usta. – Mogę panu dać jedynie fotokopię, bo oryginał jest w Stanowym Towarzystwie Historycznym.
– Potrzebna mi tylko trzecia strona.
– Proszę chwileczkę poczekać. Odszukanie mikrofilmu i wykonanie odbitki potrwa około piętnastu minut.
– Dziękuję. A przy okazji, nie mają państwo przypadkiem spisu przedsiębiorstw w Kolorado?
– Oczywiście, że mamy.
Sięgnęła pod kontuar i położyła spis na poplamionym plastykowym blacie.
Donner usiadł i zabrał się do studiowania spisu, a tymczasem dziewczyna zniknęła, by odszukać to, o co prosił. Nie znalazł odlewni Guthriego i Synów z Pueblo. Przejechał kciukiem po kartkach do litery „z". Nie było również Zakładów Metalurgicznych Thora w Denver. Pomyślał, że trudno oczekiwać, aby obie firmy jeszcze działały po niemal osiemdziesięciu latach.
Kiedy minął kwadrans, a dziewczyna nie wracała, Donner dla zabicia czasu zaczął leniwie przewracać kartki spisu. Z wyjątkiem Kodaka, Martina Marietty i Gatesa Rubbera nie znalazł tam zbyt wielu przedsiębiorstw, o których by słyszał. Nagle zesztywniał. Pod literą "f" natknął się na Fabrykę Wyrobów Metalowych Jensena i Thora w Denver. Wyrwał tę kartkę, wsunął ją do kieszeni i rzucił spis na blat kontuaru.
– Proszę, to dla pana – powiedziała dziewczyna, która tymczasem wróciła. – Należy się pięćdziesiąt centów.
Donner zapłacił i szybko przeczytał tytuł w górnym prawym rogu reprodukcji starej gazety. Artykuł opisywał katastrofę w kopalni.
– Czy właśnie tego pan szukał? – spytała dziewczyna.
– To mi musi wystarczyć – odparł i wyszedł.
Fabryka Wyrobów Metalowych Jensena i Thora leżała między stacją rozrządową Burlington-Northern a brzegiem rzeki South Platte. To ogromne monstrum z falistej blachy oszpeciłoby każdy krajobraz poza okolicą, w której było usytuowane. Wewnątrz hall fabrycznej suwnice przenosiły pordzewiałe rury ogromnej długości z jednego miejsca na drugie, a stemplownice waliły z nieznośnym łoskotem, który Donnerowi niemal rozrywał bębenki. Biuro oddzielały od hall dźwiękoszczelne betonowe ściany z wysokimi łukowatymi oknami.
Atrakcyjna sekretarka o wydatnym biuście zaprowadziła Donnera przez pokryty puszystym dywanem hall do przestronnego gabinetu, wyłożonego boazerią. Carl Jensen Młodszy wyszedł zza biurka i przywitał się z gościem. Ten najwyżej dwudziestoośmioletni mężczyzna nosił długie włosy, równo przycięte wąsy i miał na sobie drogi garnitur w kratkę. Wyglądał dokładnie jak absolwent Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, Donner nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
– Dziękuję, że pan poświęcił swój czas na spotkanie ze mną, panie Jensen.
Jensen uśmiechnął się ostrożnie.
– Sprawa wygląda na ważną. Jakże mógłbym odmówić tak wysoko postawionej osobie z Waszyngtonu?
– Jak już powiedziałem panu przez telefon, sprawdzam tylko pewne dawne akta.