Sandecker wyszedł zza biurka i uścisnął gościowi rękę. Niski, przysadzisty admirał musiał odchylić głowę do tyłu i podnieść wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Vogel był mężczyzną słusznego wzrostu, o dobrodusznej twarzy i łysinie okolonej puszkiem potarganych siwych włosów. Patrzył brązowymi oczami niczym święty Mikołaj i uśmiechał się ciepło. Miał na sobie starannie wyprasowaną marynarkę, lecz spodnie były wygniecione i poniżej kolan pokryte tysiącami drobnych plamek. Uśmiechnął się jak pijaczyna.
– Miło mi pana poznać – przywitał go Sandecker.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie admirale – odparł Vogel, stawiając na dywanie czarny futerał. – Przepraszam za mój niechlujny wygląd.
– Właśnie chciałem powiedzieć, że wygląda pan, jakby miał za sobą ciężką noc.
– Skoro się lubi swoją pracę, to czas i niewygody się nie liczą.
– Istotnie – rzekł Sandecker, odwrócił się i ruchem głowy wskazał niskiego jak karzeł mężczyznę, który stał w kącie gabinetu. – Czy mogę, panie Vogel, przedstawić panu komandora Rudiego Gunna?
– Naturalnie, bardzo mi miło – powiedział Vogel z uśmiechem. – Byłem jednym z wielu milionów tych, którzy codziennie śledzili w gazetach pańską wyprawę z prądem Lorelei. Należą się panu gratulacje, komandorze. To wspaniały wyczyn.
– Dziękuję – odparł Gunn.
Sandecker wskazał drugiego mężczyznę, który siedział na kanapie.
– A to mój dyrektor do zadań specjalnych, pan Dirk Pitt. Vogel skłonił się uśmiechniętemu Pittowi.
– Miło mi, panie Pitt. Pitt wstał i się odkłonił.
– Mnie również, panie Vogel.
Vogel usiadł i wyciągnął starą, obtłuczoną fajkę.
– Nie mają panowie nic przeciwko temu, że sobie zapalę?
– Ależ skądże – powiedział Sandecker i wyjął churchillowskie cygaro ze specjalnej szkatułki, utrzymującej odpowiednią wilgotność. – Ja zrobię to samo.
Vogel zapalił fajkę, wyprostował się i rzekł:
– Proszę mi powiedzieć, panie admirale, czy ten kornet został znaleziony na dnie północnego Atlantyku?
– Tak, na południe od Wielkich Ławic przy Nowej Fundlandii – odparł Sandecker i ze zdziwieniem spojrzał na Vogla. – Jak pan to odgadł?
– Prosta dedukcja.
– Co pan może nam o nim powiedzieć?
– Właściwie sporo. Zacznę od tego, że jest to wysokiej klasy instrument, wykonany dla zawodowego muzyka.
– A zatem to mało prawdopodobne, żeby należał do amatora? – spytał Gunn, pamiętając słowa Giordina wypowiedziane na pokładzie „Safony I".
– Tak – zdecydowanie odparł Vogel. – Mało prawdopodobne.
– Czy mógłby pan określić czas i miejsce produkcji? – zapytał Pitt.
– Tysiąc dziewięćset jedenasty rok, przypuszczalnie październik lub listopad. Wykonała go bardzo znana i świetna firma angielska Boosey Hawkes.
Sandecker spojrzał na niego z szacunkiem.
– Wspaniale się pan spisał, panie Vogel. Szczerze mówiąc, mieliśmy wątpliwości, czy kiedykolwiek się dowiemy, w jakim kraju go wykonano, a tym bardziej kto był producentem.
– Zapewniam, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi – rzekł Vogel. – Widzicie, panowie, ten kornet był prezentem.
– Prezentem?
– Tak. Każdy metalowy przedmiot, wykonany ze szczególnym mistrzostwem i przez to bardzo poszukiwany, często zaopatruje się w grawerowany napis, upamiętniający jakieś niezwykłe wydarzenie lub wybitne zasługi.
– Powszechnie praktykują to producenci broni – skomentował Pitt.
– A także twórcy znakomitych instrumentów muzycznych. W tym wypadku był to prezent dla pracownika w uznaniu jego zasług. Data wręczenia, wytwórca, ofiarodawca i obdarowany… wszystko to zostało przepięknie wygrawerowane na czarze głosowej kornetu.
– Więc mógłby nam pan powiedzieć, do kogo należał? – spytał Gunn. – Czy napis jest czytelny?
– Ależ oczywiście – odparł Vogel, pochylił się i otworzył futerał. – Proszę, mogą panowie przeczytać sami.
Położył kornet na biurku Sandeckera. Przez dłuższą chwilę trzej mężczyźni w milczeniu wpatrywali się w instrument – jego błyszcząca złocista powierzchnia odbijała promienie słoneczne wpadające przez okno. Kornet wyglądał jak nowy. Każdy centymetr jego powierzchni dokładnie wypolerowano, a bogaty ornament przedstawiający fale morskie, wygrawerowany na rurze i czarze głosowej, był tak wyraźny jak w dniu, kiedy go wyryto. Sandecker spojrzał nad kornetem na Vogla, z powątpiewaniem unosząc brwi.
– Panie Vogel, chyba nie dostrzega pan powagi sytuacji. Nie mam ochoty na kawały.
– Przyznaję, że nie dostrzegam powagi sytuacji – oschłym tonem rzekł Vogel. – Dostrzegam natomiast mnóstwo zbędnych emocji. Proszę mi wierzyć, admirale, to żaden kawał. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny poświęciłem prawie wyłącznie odnawianiu pańskiego znaleziska. – Rzucił na biurko pękaty skoroszyt. – Oto moja pełna dokumentacja ze zdjęciami i szczegółowym opisem wszystkich czynności. Są tam również koperty zawierające próbki usuniętych przeze mnie rozmaitych osadów i błota, a także części, które musiałem wymienić. Niczego nie przeoczyłem.
– Bardzo pana przepraszam – powiedział Sandecker. – Wydaje się jednak niepojęte, że to ten sam instrument, który panu wczoraj przekazaliśmy. – Sandecker przerwał i wymienił spojrzenia z Pittem. – Widzi pan, myśleliśmy…
– …że kornet zbyt długo leżał na dnie morza – dokończył za niego Vogel. – Doskonale zdaję sobie sprawę, do czego pan zmierza, admirale. Przyznam, że mnie również zadziwia nadzwyczajny stan tego instrumentu. Pracowałem już nad wieloma instrumentami muzycznymi, które przeleżały w słonej wodzie zaledwie trzy do pięciu lat, a prezentowały się znacznie gorzej niż ten. Nie jestem oceanografem, trudno mi więc rozwiązać tę zagadkę. Jednakże mogę panu powiedzieć z dokładnością co do jednego dnia, jak długo ten kornet leżał w morzu i jak doszło do tego, że się tam znalazł.
Wyciągnął rękę i podniósł instrument. Potem włożył na nos okulary bez oprawy i zaczął głośno czytać.
– „Grahamowi Farleyowi wraz ze szczerymi wyrazami uznania dla jego wspaniałej gry, służącej rozrywce naszych pasażerów – wdzięczny zarząd »White Star Line«".
Zdjął okulary i uśmiechnął się do Sandeckera.
– Kiedy odsłoniłem słowa „White Star Line", to dziś wczesnym rankiem wyciągnąłem z łóżka jednego z moich znajomych, by rozejrzał się po archiwach morskich. Zadzwonił ledwie pół godziny przed moim wyjściem do pańskiego biura. – Vogel przerwał, wyjął chusteczkę i wytarł sobie nos. – Wygląda na to, że Graham Farley cieszył się dużą popularnością na liniach „White Star". Przez trzy lata grał na kornecie jako solista na jednym z ich statków… chyba na „Oceanicu". Kiedy nowy luksusowy liniowiec „White Star" miał wyruszyć w dziewiczy rejs, wówczas zarząd tego towarzystwa pozbierał najlepszych muzyków z pozostałych swoich statków i utworzył zespół uważany w owym czasie za najlepszą orkiestrę na morzu. Grahama wybrano oczywiście jako jednego z pierwszych. Tak, panowie, ten kornet bardzo długo przeleżał na dnie Oceanu Atlantyckiego… ponieważ Graham Farley grał na nim rankiem 15 kwietnia 1912 roku, kiedy fale pochłonęły i jego, i „Titanica".
Każdy zareagował inaczej na nieoczekiwaną relację Vogla: Sandecker zrobił minę na poły zamyśloną, na poły ponurą, Gunn patrzył twardym wzrokiem, a wyraz twarzy Pitta zdradzał jedynie zdawkowe zainteresowanie.
– „Titanic" – powtórzył Sandecker, jakby napawał się brzmieniem imienia pięknej kobiety. Rzucił Voglowi przenikliwe spojrzenie, w którym zdziwienie wciąż mieszało się z powątpiewaniem. – Niewiarygodne.
– A jednak to fakt – obojętnie stwierdził Vogel. – Komandorze Gunn, przypuszczam, że kornet znalazła „Safona I"?