Выбрать главу

Kemper oglądał kolejną fotografię w ręce wyciągniętej na całą długość.

– A cóż to jest, u diabła?

– To sfotografowano tuż po wykryciu przez „Safonę I", w czasie spływu z prądem Lorelei. Początkowo wyglądało na zwykły kuchenny lejek, a okazało się trąbką.

Sandecker pokazał Kemperowi zdjęcie wykonane przez Vogla po odnowieniu instrumentu.

– To kornet – poprawił go Kemper. – Twierdzisz, że wydobyty przez „Safonę"?

– Tak. Z głębokości czterech kilometrów. Leżał na dnie od tysiąc dziewięćset dwunastego roku. Kemper uniósł brwi.

– Chcesz mi wmówić, że on jest z „Titanica"?

– Mogę ci pokazać niezbite dowody.

Kemper westchnął i oddał zdjęcie Sandeckerowi. Zwiesił ramiona w geście zmęczenia jak człowiek, który już nie jest młody i czuje, że o wiele za długo dźwigał ogromny ciężar. Z siatki na ryby wyciągnął puszkę piwa. Strzeliła podczas otwierania.

– Czego te zdjęcia dowodzą? – spytał. Sandecker uśmiechnął się nieznacznie.

– Zdjęcie samolotu mieliśmy przed nosem od dwóch lat… Widzisz, jak dawno temu został znaleziony… Zupełnie jednak przeoczyliśmy to, co ono sugeruje. No pewnie, że padały uwagi o doskonałym stanie samolotu, lecz żaden z moich oceanografów zupełnie nie zorientował się, jakie to ma znaczenie. Dopiero wówczas, gdy „Safona I" wydobyła tę trąbkę, wszystko do nas dotarło.

– Nie rozumiem – powiedział Kemper bezbarwnym głosem.

– Po pierwsze – ciągnął Sandecker – samolot F4F w dziewięćdziesięciu procentach zbudowany jest z aluminium, na które słona woda, jak ci wiadomo, działa piekielnie żrąco. Jednakże ten samolot, choć przeleżał w morzu ponad czterdzieści lat, wygląda jak w dniu, w którym opuścił fabrykę. To samo z tą trąbką. Przebywała pod wodą prawie osiemdziesiąt lat, a świeci jak lustro.

– Czym to wytłumaczyć? – zapytał Kemper.

– W tej chwili dwóch najlepszych oceanografów NUMA przepuszcza dane przez komputery. Według wstępnej hipotezy jest to wynik połączenia różnych czynników: braku szkodliwego wpływu organizmów morskich na tak dużych głębokościach, niskiego zasolenia, czyli niskiej zawartości soli w wodzie przydennej, oraz zmniejszonej zawartości tlenu, co ogranicza utlenianie się metali. Albo jeden z tych czynników, albo wszystkie razem opóźniają pogarszanie się stanu wraków leżących na dużych głębokościach. Więcej się dowiemy, kiedy obejrzymy sobie „Titanica", jeżeli uda nam się go znaleźć.

Kemper przez chwilę się zastanawiał.

– No dobrze, a czego chcecie ode mnie?

– Ochrony – odparł Seagram. – Jeśli Sowieci zwęszą, o co nam chodzi, to zdecydują się na wszystko, oczywiście oprócz wojny, by nas powstrzymać i zgarnąć bizanium dla siebie.

– Ó to może pan być spokojny – rzekł Kemper, którego głos nagle stwardniał. – Rosjanie dobrze się zastanowią, nim rozkrwawią sobie nosy po naszej stronie Atlantyku. Zapewnimy bezpieczeństwo pracom związanym z wydobyciem „Titanica", panie Seagram. Gwarantuję to panu.

Sandecker lekko się uśmiechnął.

– Skoro już jesteś taki wspaniałomyślny, to co byś powiedział o wypożyczeniu „Modoca"?

– „Modoca"? – powtórzył Kemper. – To najlepszy statek ratowniczy, jakim dysponuje Marynarka Wojenna do operacji na dużych głębokościach.

– Moglibyśmy wykorzystać go wraz z załogą – naciskał Sandecker.

Kemper przetoczył sobie chłodną puszkę po spoconym czole.

– Dobra. Macie „Modoca" z załogą, a poza tym dostaniecie tyle ludzi i sprzętu, ile będziecie potrzebowali. Seagram westchnął z ulgą.

– Dziękujemy, panie admirale. Jesteśmy bardzo wdzięczni.

– To interesujące przedsięwzięcie, ale najeżone trudnościami – stwierdził Kemper.

– Nic nie przychodzi łatwo – powiedział Seagram.

– Jaki będzie wasz następny krok? Na to pytanie odpowiedział Sandecker:

– Spuścimy na dno kamery telewizyjne, by zlokalizować wrak i zorientować się w uszkodzeniach.

– Tylko Bóg jeden wie, co znajdziecie… – Kemper nagle urwał i pokazał ręką podskakujący na wodzie spławik Sandeckera. – O rany, Jim, chyba złapałeś rybę!

Sandecker leniwie wychylił się za burtę.

– Istotnie – powiedział z uśmiechem. – Miejmy nadzieję, że z „Titanikiem" tak samo nam się poszczęści.

– Obawiam się, że ta nadzieja może się okazać kosztownym bodźcem – rzekł Kemper z poważną miną.

Pitt zamknął dziennik Joshui Haysa Brewstera i spojrzał przez stół konferencyjny na Mela Donnera.

– A więc to tak.

– To wszystko prawda i tylko prawda – stwierdził Donner.

– Ale jest pan pewien, że bizanium, czy jak to się tam zwie, nie straciło swoich właściwości, przebywając w morzu tyle lat? Donner pokręcił głową.

– Któż to może wiedzieć? Nikt jeszcze nie miał wystarczającej ilości tego pierwiastka, by móc z całą pewnością określić, jak reaguje w różnych warunkach.

– A zatem może okazać się do niczego.

– Nie, jeśli jest zamknięty w skarbcu „Titanica". Ten skarbiec jest wodoszczelny.

Pitt oparł się wygodnie i spojrzał na dziennik.

– To piekielne ryzyko.

– Zdajemy sobie z tego sprawę.

– To tak, jakby dzieci chciały wydobyć czołg z dna jeziora Erie za pomocą paru lin i tratwy.

– Zdajemy sobie z tego sprawę – powtórzył Donner.

– Same koszty podniesienia „Titanica" są niewyobrażalne.

– Proszę je określić. – w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku CIA zapłaciła ponad trzysta milionów dolarów za podniesienie jedynie dziobu rosyjskiej łodzi podwodnej. Nie jestem w stanie określić, ile może kosztować wydobycie pasażerskiego liniowca o wyporności czterdziestu sześciu tysięcy ton z głębokości czterech kilometrów.

– Więc niech pan zgaduje.

– Kto płaci za tę operację?

– Finansami zajmuje się Sekcja Meta – rzekł Donner. – Proszę mnie traktować jak swojego bankiera. Pan mi powie, ile trzeba na rozpoczęcie prac wydobywczych, a ja już zadbam o to, żeby odpowiednie fundusze na ten cel znalazły się w rocznym budżecie przeznaczonym na działalność NUMA.

– Na początek powinno wystarczyć jakieś dwieście pięćdziesiąt milionów.

– To trochę mniej, niż wynika z naszych szacunków – zauważył Donner. – Proponuję, żeby pan się nie ograniczał. Po prostu, tak na wszelki wypadek, dołożę panu jeszcze pięćset.

– Tysięcy?

– Nie – odpowiedział Donner z uśmiechem. – Milionów.

Kiedy strażnik otworzył bramę, Pitt wyjechał, zatrzymał samochód na skraju drogi i spojrzał na siatkę okalającą Spółkę Transportowo-Magazynową Smitha.

– Nie do wiary – powiedział do siebie. – W ogóle nie chce się wierzyć.

Następnie powoli i z dużym trudem, jakby starał się przeciwstawić rozkazom hipnotyzera, przesunął dźwignię biegów do przodu i ruszył w powrotną drogę do miasta.

29.

Był to dzień szczególnie uciążliwy dla prezydenta. Najpierw te nie kończące się spotkania z kongresmanami opozycyjnych partii, kiedy usiłował ich przekonać, w większości wypadków na próżno, by poparli jego nową ustawę o zmianie przepisów w sprawie podatku dochodowego. Później przemówienie na zjeździe niemal wrogo do niego nastawionych gubernatorów stanów, a potem ta burzliwa rozmowa z agresywnym i aroganckim sekretarzem stanu.