– Jego radioaktywność jest tak wysoka – wtrącił Seagram – że już zniknął z kontynentów, poza niewielkimi śladowymi ilościami. Tę odrobinę pierwiastka, którą udało nam się zdobyć, z trudem uzyskano dzięki sztucznej syntezie cząsteczek.
– A właśnie, czy wy nie moglibyście go zsyntetyzować? – spytał prezydent.
– Nie, panie prezydencie – odparł Seagram. – Najtrwalsze cząsteczki, jakie udało nam się uzyskać w silnym akceleratorze, rozpadły się w niespełna dwie minuty.
Prezydent odchylił się do tyłu i wbił wzrok w Seagrama.
– Ile wam tego potrzeba, żeby zakończyć program? Seagram spojrzał na Donnera, a potem na prezydenta.
– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, panie prezydencie, że to tylko wstępne, orientacyjne założenia…
– Ile wam potrzeba? – powtórzył prezydent.
– Według mnie jakieś dwieście trzydzieści gramów.
– Rozumiem.
– To tylko ilość niezbędna do sprawdzenia samej koncepcji – uzupełnił Donner. – Poza tym będzie potrzebne około pięciu i pół kilograma, żeby zapewnić całkowitą sprawność operacyjną sprzętu rozlokowanego wzdłuż granic państwa.
Prezydent oklapł w fotelu.
– Chyba z tego zrezygnujemy i zajmiemy się czymś innym…
Seagram był wysokim kościstym mężczyzną, mówił przyciszonym głosem i miał nienaganne maniery. Gdyby nie duży spłaszczony nos, mógłby niemal uchodzić za Abrahama Lincolna z ogoloną brodą.
Donner stanowił wręcz krańcowe przeciwieństwo Seagrama. Był niski i wskutek tego wydawał się grubszy niż wyższy. Miał włosy barwy pszenicy, melancholijne oczy i twarz, która zawsze sprawiała wrażenie spoconej. Zaczął mówić z szybkością karabinu maszynowego:
– „Plan Sycylijski" jest zbyt bliski realizacji, żeby go pogrzebać i o wszystkim zapomnieć. Usilnie nalegam, aby kontynuować prace. Musimy szukać jakiegoś wyjścia, a jeśli nam się uda… mój Boże, panie prezydencie, rezultaty będą fantastyczne.
– Oczekuję propozycji – spokojnie powiedział prezydent. Seagram głęboko wciągnął powietrze i wypalił:
– Po pierwsze, potrzebowalibyśmy pańskiej zgody na budowę niezbędnych instalacji. Po drugie, konieczne są fundusze, a po trzecie, pomoc Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych NUMA.
Prezydent rzucił Seagramowi pytające spojrzenie.
– Rozumiem pierwsze dwie prośby, ale nie widzę związku z NUMA. Po co wam ta agencja?
– Będziemy musieli przemycić specjalistów mineralogów na Nową Ziemię, a ponieważ jest ona otoczona wodą, to jakaś ekspedycja oceanograficzna NUMA byłaby doskonałą przykrywką dla naszych działań.
– Ile czasu wam zajmą wstępne próby, budowa i zainstalowanie systemu?
– Szesnaście miesięcy i tydzień – bez wahania odparł Donner.
– Jak długo poradzicie sobie bez bizanium?
– Aż do fazy końcowej. Prezydent odchylił się do tyłu i spojrzał na zegar okrętowy, stojący na jego masywnym biurku. Nic nie mówił przez prawie pół minuty.
Wreszcie się odezwał:
– Z tego co widzę, panowie, chcecie ode mnie pieniędzy na budowę kosztownego, nie sprawdzonego i skomplikowanego systemu, który okaże się bezużyteczny z powodu braku podstawowego składnika, jeśli go nie ukradniemy wrogiemu krajowi.
Seagram nerwowo obracał w rękach teczkę, a Donner po prostu kiwał głową.
– Może mi powiecie – ciągnął prezydent – jak wytłumaczę konieczność budowy ogromnych instalacji wzdłuż granic państwa jakiemuś skąpemu liberałowi z Kongresu, jeśli przyjdzie mu do głowy zbadać tę sprawę?
– Dowcip właśnie polega na tym, że cały system jest zwarty i nie zajmuje dużo miejsca – powiedział Seagram. – Z obliczeń komputerowych wynika, że do naszych celów wystarczy budynek wielkości małej elektrowni. Ani rosyjskie satelity szpiegowskie, ani nawet mieszkający w pobliżu farmerzy nie wykryją nic niezwykłego. Prezydent pocierał dłonią brodę.
– Dlaczego chcecie zaczynać realizację „Planu Sycylijskiego", skoro nie jesteście do tego w stu procentach przygotowani?
– Ryzykujemy, panie prezydencie – rzekł Donner. – Zdajemy się na los szczęścia licząc, że w ciągu najbliższych szesnastu miesięcy albo nastąpi przełom i uzyskamy bizanium w laboratorium, albo gdzieś odkryjemy złoża, które będziemy mogli eksploatować.
– Gdyby nawet miało to trwać dziesięć lat, to już będzie czekała gotowa instalacja – powiedział Seagram. – Jedyną stratą, jaką poniesiemy, będzie strata czasu.
Prezydent wstał.
– Panowie, zgadzam się na kontynuowanie waszego fantastycznonaukowego planu, ale pod jednym warunkiem. Macie na to dokładnie osiemnaście miesięcy i dziesięć dni, bo potem właśnie mój urząd przejmie nowy człowiek, ktokolwiek nim będzie. Jeśli do tego czasu chcecie czymś ucieszyć swojego protektora, to postarajcie się o jakieś wyniki.
Pod mężczyznami stojącymi z drugiej strony biurka z wrażenia ugięły się nogi. Wreszcie Seagram odzyskał mowę.
– Dziękujemy, panie prezydencie. Zapewniam, że kiedyś w jakiś sposób zespół zdobędzie ten pierwiastek. Może pan na to liczyć.
– Dobrze. A teraz panowie mi wybaczą. Mam pozować w Ogrodzie Różanym z grupą starych i tłustych cór Rewolucji Amerykańskiej – powiedział wyciągając rękę. – Powodzenia. I pamiętajcie, żebyście nie spieprzyli tych waszych tajnych operacji. Nie chcę afery, jaką miał Eisenhower z lotem szpiegowskim U-2. Jasne?
Nim Seagram i Donner zdążyli odpowiedzieć, prezydent odwrócił się i wyszedł bocznymi drzwiami.
Chevrolet Donnera wyjechał z bramy Białego Domu, włączył się do głównego strumienia pojazdów i ruszył przez Potomac do Wirginii. Donner nawet nie spojrzał we wsteczne lusterko w obawie, że prezydent zmieni zdanie i wyśle za nimi posłańca z odmową. Opuścił dach samochodu i wdychał wilgotne letnie powietrze.
– Ale mieliśmy fart – odezwał się Seagram. – Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
– Mowa. Gdyby wiedział, że już przeszło dwa tygodnie temu wysłaliśmy człowieka na rosyjskie terytorium, to byłyby z tego nici. Wszystko skończyłoby się klapą.
– Jeszcze nic pewnego – mruknął pod nosem Seagram. – Jeszcze może być klapa, jeżeli NUMA nie zdoła go stamtąd zabrać.
2.
Sid Koplin był pewien, że umiera.
Oczy miał zamknięte; krew spływająca z jego boku plamiła biel śniegu. Kiedy stopniowo odzyskiwał świadomość, w głowie wirowały mu smugi światła i nie mógł opanować mdłości. Otrzymał jeden czy dwa postrzały? Nie był tego pewien.
Otworzył oczy, obrócił się na brzuch i stanął na czworakach. Czuł, jakby w głowie łupał mu młot pneumatyczny. Dotknął jej ręką i wymacał głębokie zakrzepłe rozcięcie skóry nad lewą skronią. Poza bólem głowy, przytłumionym z powodu mrozu, właściwie nic mu nie dolegało. Jedynie lewy bok, tuż pod żebrami, nieznośnie go piekł w miejscu, gdzie trafił drugi pocisk; czuł lepką jak syrop krew, która ściekała mu po nogach.
Po zboczu góry przetoczyło się echo strzałów z broni maszynowej. Koplin rozejrzał się dokoła, ale nie widział niczego poza bielą wirujących płatków śniegu niesionego wściekłym arktycznym wiatrem. Kolejna seria rozdarła mroźne powietrze. Domyślił się, że wystrzelono ją z odległości zaledwie stu metrów. Sowiecki strażnik musiał strzelać na oślep, w nadziei, że mimo zadymki znów uda mu się go trafić.
Koplin zupełnie przestał myśleć o ucieczce. Skończyło się. Wiedział, że nigdy nie zdoła dotrzeć do zatoczki, w której przycumował slup. Nie był w stanie przeżeglować tym niewielkim ośmiometrowym jachtem stu kilometrów po otwartym morzu – do miejsca spotkania z amerykańskim statkiem oceanograficznym.