Urzeczony Pitt wziął do ręki mikrofon i nacisnął włącznik nadajnika.
– „Modoc", „Modoc". Tu „Ślimak Morski"… czy mnie słyszysz?
Radiooperator „Modoca" odpowiedział prawie natychmiast:
– „Ślimak Morski", tu „Modoc". Słyszę cię. Odbiór. Pitt pokręcił gałką głośności, by przyciszyć trzaski.
– „Modoc", zawiadomcie centralę NUMA, że znaleźliśmy duże „t". Powtarzam, znaleźliśmy duże "t". Głębokość trzy tysiące siedemset sześćdziesiąt metrów. Godzina jedenasta czterdzieści dwie.
– Jedenasta czterdzieści dwie? – jak echo powtórzył Giordino. – Ach, ty mądralino. Pomyliłeś się tylko o dwie minuty.
Powtórne narodziny
„Titanic" leżał w niesamowicie spokojnej czarnej głębi, ukazując ponure ślady swojej tragedii. Niemal stumetrowe rozdarcie prawej burty, skutek kolizji z górą lodową, ciągnęło się od forpiku po kotłownię numer pięć, a dziury ziejące w dziobie poniżej linii wodnej świadczyły, z jaką miażdżącą siłą kotły rozbijały kolejne grodzie, zanim wypadły z kadłuba w wodę.
Statek tkwił głęboko w mule, nieco pochylony na lewą burtę, z dziobem skierowanym na południe, jak gdyby wciąż jeszcze rozpaczliwie próbował wydostać się na powierzchnię i dotrzeć do portu przeznaczenia. Światło reflektorów batyskafu tańczyło po widmowych nadbudówkach, rzucając długie, upiorne cienie na rozległe tekowe pokłady. Na wysokich burtach widać było równe rzędy iluminatorów, gdzieniegdzie pootwieranych. Statek, pozbawiony kominów, miał teraz niemal nowoczesny opływowy kształt. Trzech pierwszych, licząc od dziobu, w ogóle nie było, dwa prawdopodobnie zostały zniesione podczas opadania na dno: komin numer cztery leżał za pokładem łodziowym. Poza przeżartymi rdzą odciągami kominów, przewieszonymi przez reling jak węże, na pokładzie łodziowym znajdowało się jedynie kilka dużych nawiewników, jakby trzymających straż przy żurawikach, na których niegdyś wisiały szalupy ratunkowe tego wielkiego liniowca.
Było w nim jakieś chorobliwe piękno. Członkowie załogi batyskafu niemal widzieli jadalnie i salony zalane światłem, wypełnione tłumami beztroskich, śmiejących się pasażerów. Wyobrażali sobie biblioteki statku zawalone książkami, palarnie pełne błękitnej mgiełki dymu z cygar, orkiestrę grającą ragtime z przełomu wieków; pasażerów spacerujących po pokładach: bogaczy, sławnych ludzi, mężczyzn w eleganckich strojach wieczorowych, kobiety w barwnych długich sukniach, niańki z dziećmi ściskającymi ukochane zabawki; Astorów, Guggenheimów i Strausów w pierwszej klasie, średnio zamożną burżuazję, nauczycieli, księży, studentów i pisarzy w drugiej, w trzeciej zaś emigrantów, irlandzkich chłopów z rodzinami, drwali, piekarzy, krawców i górników z zapadłych wsi w Szwecji, Rosji i Grecji. Na koniec prawie dziewięćsetosobową załogę, od oficerów po kucharzy, stewardów, chłopców od wind i pracowników maszynowni.
W ciemnościach za drzwiami i iluminatorami znajdowały się bogato wyposażone wnętrza. Jak teraz wygląda pływalnia, kort do squasha, turecka łaźnia? Czy w sali recepcyjnej nadal wiszą choćby zbutwiałe resztki wspaniałego gobelinu? Co się stało z zegarem z brązu nad głównymi schodami, z kryształowymi kandelabrami w eleganckiej kawiarni „Cafe Parisien" i finezyjnie zdobionym sufitem jadalni pierwszej klasy? Być może szczątki kapitana Edwarda J. Smitha wciąż leżą gdzieś na mostku? Jakie tajemnice ujawni ten wrak, który niegdyś był ogromnym pływającym pałacem, jeżeli kiedykolwiek znów ujrzy światło słońca?
Kamery nieustannie błyskały lampami stroboskopowymi, kiedy niewielki batyskaf krążył jak intruz wokół ogromnego kadłuba. Duża, ponad półmetrowa ryba z ogonem niczym u szczura, wielkimi oczami i potężną głową, przepłynęła nad pochylonymi pokładami, okazując całkowitą obojętność błyskom światła reflektorów „Ślimaka Morskiego".
Wydawało się, że minęło wiele godzin, zanim batyskaf, z twarzami załogi wciąż przylepionymi do iluminatorów, uniósł się nad dachem sali klubowej pierwszej klasy, zawisł tam na kilka chwil i pozostawił niewielką elektroniczną kapsułę sygnalizacyjną. Jej impulsy niskiej częstotliwości będą wskazywały drogę do wraka przyszłym wyprawom. Potem batyskaf łagodnie skierował się w górę, wygasiwszy reflektory.
„Titanic" znowu został sam. Wkrótce pojawią się przy nim inne statki głębinowe i ludzie ponownie będą pracowali przy jego stalowym kadłubie, jak tyle lat temu na wielkich pochylniach stoczni Harlanda i Wolffa w Belfaście.
Później być może, lecz tylko być może, statek ten mimo wszystko dotrze do swojego pierwotnego portu przeznaczenia.
Część IV. „Titanic”
Maj 1988 roku
37.
Sekretarz Generalny KPZR, Georgij Antonow, z namaszczeniem zapalił fajkę i przyjrzał się osobom siedzącym dokoła długiego mahoniowego stołu konferencyjnego.
Z prawej strony miał admirała Borysa Słojuka, szefa wywiadu sowieckiej marynarki wojennej, i jego asystenta, kapitana Prewłowa. Naprzeciw nich siedzieli Władimir Polewoj, dyrektor wydziału KGB, który zajmował się tajemnicami obcych mocarstw, oraz Wasilij Tilewicz, marszałek Związku Radzieckiego i główny szef bezpieczeństwa.
Antonow z miejsca przystąpił do rzeczy.
– Otóż wydaje się, że Amerykanie są zdecydowani wydobyć „Titanica" na powierzchnię – powiedział i zajrzał do leżących przed nim dokumentów. – Wygląda to na duże przedsięwzięcie. Dwa statki zaopatrzeniowe, trzy pomocnicze, cztery głębinowe. – Popatrzył na admirała Słojuka i Prewłowa. – Czy mamy w tym rejonie jakiegoś obserwatora?
Prewłow skinął głową.
– Oceanograficzny statek badawczy „Michaił Kurkow" pod komendą kapitana Iwana Parotkina krąży po tym obszarze.
– Towarzysza Parotkina znam osobiście – dodał Słojuk. – To dobry marynarz.
– Skoro Amerykanie wydają setki milionów dolarów na wydobycie siedemdziesięciosześcioletniej kupy złomu, to muszą mieć jakiś ważny powód – powiedział Antonow.
– Jest powód – odparł admirał Słojuk poważnym tonem. – Powód, który zagraża istocie naszego bezpieczeństwa. – Skinął na Prewłowa i kapitan zaczął rozdawać czerwone teczki z napisem „Plan Sycylijski" osobom siedzącym po drugiej stronie stołu, pierwszą wręczając Antonowowi. – Dlatego właśnie poprosiłem was o to spotkanie. Moi ludzie zdobyli ogólny zarys przygotowywanego przez Amerykanów nowego tajnego systemu obrony. Myślę, że uznacie go za szokujący, jeśli nie przerażający.
Wszyscy, łącznie z Antonowem, otworzyli teczki i zaczęli czytać. Przez jakieś pięć minut sekretarz generalny był zajęty lekturą, od czasu do czasu spoglądając na Słojuka. Twarz Anionowa odzwierciedlała jego kolejne reakcje, począwszy od profesjonalnego zainteresowania, poprzez szczere zakłopotanie i zdumienie, a skończywszy na całkowitym zaszokowaniu.
– To niewiarygodne, towarzyszu admirale, absolutnie niewiarygodne.
– Czy taki system obrony jest możliwy? – spytał marszałek Tilewicz.
– To samo pytanie zadałem pięciu spośród naszych najwybitniejszych naukowców. Wszyscy byli zgodni co do tego, że teoretycznie taki system jest możliwy, ale pod warunkiem posiadania dostatecznie silnego źródła energii.
– A wy sądzicie, że to źródło znajduje się w ładowniach „Titanica"? – zapytał Tilewicz.
– Jesteśmy tego pewni, towarzyszu marszałku. Jak wspomniałem w raporcie, istotnym elementem, niezbędnym do realizacji „Planu Sycylijskiego", jest mało znany pierwiastek pod nazwą bizanium. Wiemy, że siedemdziesiąt sześć lat temu Amerykanie wykradli z rosyjskiej ziemi całe światowe zasoby tego pierwiastka. Na szczęście dla nas mieli pecha… wysłali go statkiem, który zatonął.