Выбрать главу

– O Boże! – Mina Giordina wyrażała absolutne zaskoczenie. – To nie może być prawda.

– Omar Woodson nie robi głupich kawałów – rzekł Pitt ponurym głosem. Znów zaczął mówić do mikrofonu: – Odmawiam pozwolenia, Omar. Nie możecie się wynurzyć. Tu, na powierzchni, wieje z prędkością trzydziestu pięciu węzłów. Morze jest wzburzone. Powtarzam, nie możecie się wynurzyć.

Woodson skinął głową na znak, że zrozumiał. Potem dopisał jeszcze coś, ukradkiem rozglądając się na boki.

Napis brzmiał: PODEJRZEWAM, ŻE MUNKA ZAMORDOWANO!

Pobladła nawet zazwyczaj nieodgadniona twarz Farquara.

– Teraz musisz im pozwolić, żeby się wynurzyli – szepnął.

– Zrobię to, co powinienem – odparł Pitt, zdecydowanie kręcąc głową. – Nie wolno mi kierować się emocjami. Na pokładzie „Safony II" jest jeszcze pięciu żywych ludzi. Nie mogę ryzykować i sprowadzić ich na powierzchnię tylko po to, żeby wszystkich stracić na dziesięciometrowej fali. Nie, panowie, będziemy musieli po prostu usiąść i zaczekać do wschodu słońca, żeby rozejrzeć się po wnętrzu „Safony II".

41.

Pitt skierował „Koziorożca" do boi, gdy tylko prędkość wiatru spadła do dwunastu węzłów. Załoga znów podłączyła przewód, którym pompowano powietrze ze statku do „Titanica", i czekała na wypłynięcie „Safony II". Kiedy zakończono ostatnie przygotowania do przyjęcia batyskafu, niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Nurkowie szykowali się, by wskoczyć do wody, zająć stanowiska wokół „Safony II" i zabezpieczyć ją linami przed wywrotką na wysokiej fali; klarowano windy i liny, które wyciągną batyskaf z oceanu, a następnie przeniosą do otwartej rufy „Koziorożca"; w kambuzie kucharz zaczął robić kawę i obfite śniadanie na przyjęcie załogi batyskafu. Kiedy już wszystko przygotowano, naukowcy i technicy w milczeniu stali na pokładzie drżąc z zimna, ranek bowiem był chłodny, i rozmyślali o śmierci Henry'ego Munka.

O godzinie szóstej dziesięć batyskaf wynurzył się ze wzburzonych fal sto metrów od lewej burty „Koziorożca". Łodzią wywieziono linę i po dwudziestu minutach „Safonę II" wciągnięto na rufową pochylnię statku pomocniczego. Kiedy już znalazła się na swoim miejscu, bezpiecznie umocowana, otwarto luk, z którego pierwszy wyszedł Woodson, a za nim czterech pozostałych przy życiu członków załogi.

Woodson wspiął się na górny pokład, gdzie czekał na niego Pitt. Omar miał oczy zaczerwienione z niewyspania i poszarzałą twarz, pokrytą kilkudniowym zarostem, lecz uśmiechnął się blado, gdy Pitt podał mu kubek parującej kawy.

– Nie wiem, co mnie bardziej cieszy, twój widok czy kawa – powiedział.

– Zawiadomiłeś mnie o morderstwie – rzekł Pitt bez słowa powitania.

Woodson wypił parę łyków kawy i spojrzał na ludzi ostrożnie wydobywających ciało Munka z luku batyskafu.

– Nie tutaj – odezwał się cicho.

Pitt wskazał ręką drogę do swojej kabiny. Kiedy drzwi były już zamknięte, nie tracił czasu:

– Dobra, zaczynajmy.

Woodson ciężko usiadł na koi Pitta i przetarł sobie oczy.

– Niewiele mogę ci powiedzieć. Znajdowaliśmy się jakieś dwadzieścia metrów nad dnem morza, uszczelniając drzwi z prawej burty na pokładzie C, kiedy zawiadomiłeś mnie, że nawaliła kamera telewizyjna. Poszedłem na rufę, żeby to sprawdzić, i zobaczyłem Munka z wgniecioną lewą skronią, leżącego na podłodze.

– Czy można było się zorientować, od czego powstała ta rana?

– To się rzucało w oczy jak nos na twarzy Pinokia – odparł Woodson. – Róg obudowy alternatora oblepiony był strzępkami naskórka, włosami i krwią.

– Nie znam wnętrza „Safony II". Gdzie jest zamontowany alternator?

– Na prawej burcie, około trzech metrów od rufy. Obudowa wystaje z podłogi na jakieś piętnaście centymetrów, żeby ułatwić dostęp i konserwację.

– A więc to mógł być wypadek. Może Munk się potknął, przewrócił i uderzył głową w krawędź alternatora.

– Może, tylko że jego nogi leżały w złą stronę.

– A co jego nogi mają z tym wspólnego?

– Leżały w stronę rufy.

– No to co?

– Nie kapujesz? – powiedział zniecierpliwiony Woodson. – Munk musiał iść w stronę dziobu, kiedy upadł.

Dla Pitta wszystko stało się jasne i wreszcie dostrzegł, co tu nie pasowało.

– Obudowa alternatora jest na prawej burcie, a więc Munk powinien mieć strzaskaną prawą skroń, a nie lewą.

– Właśnie.

– A co wysiadło w kamerze?

– Nic nie wysiadło. Ktoś powiesił ręcznik na obiektywie.

– Gdzie w tym czasie znajdowali się poszczególni członkowie załogi?

– Ja pracowałem przy dyszy, a batyskafem sterował Sam Merker. Munk zostawił tablicę przyrządów i poszedł do toalety, która jest na rufie. Myśmy stanowili drugą wachtę. Na pierwszej był Jack Donovan…

– Taki młody blondyn, inżynier-konstruktor z Wydziału Budowy Okrętów?

– Zgadza się. Następnie porucznik Leon Lucas, specjalista od ratownictwa morskiego oddelegowany z marynarki wojennej, i Ben Drummer. Wszyscy trzej spali w swoich kojach.

– Z tego niekoniecznie musi wynikać, że którykolwiek z nich zabił Munka – stwierdził Pitt. – W jaki sposób to uzasadnić? Przecież nikogo nie zabija się ot tak po prostu, bez przyzwoitego motywu.

Woodson wzruszył ramionami.

– Będziesz musiał sprowadzić Sherlocka Holmesa. Ja wiem tylko to, co widziałem.

Pitt nie dawał za wygraną.

– Munk mógł się obrócić, kiedy padał.

– Nie, chyba żeby miał szyję z gumy, która obraca się o sto osiemdziesiąt stopni.

– Spróbujmy inaczej. Co trzeba zrobić, żeby mężczyzna o wadze stu kilogramów zabił się wskutek uderzenia głową w metalowy narożnik, który znajduje się zaledwie piętnaście centymetrów nad podłogą? Młotem kowalskim podciąć mu nogi?

Woodson bezradnie rozłożył ręce.

– Dobra, może mi odbiło i zacząłem widzieć maniakalnych morderców tam, gdzie w ogóle ich nie ma. Tylko Bóg jeden wie, jak obecność tego wraka wpływa po pewnym czasie na człowieka. Mógłbym przysiąc, że chwilami sam widziałem ludzi spacerujących po pokładach, opierających się o relingi i patrzących w naszą stronę.

Ziewnął i widać było, że z trudem utrzymuje otwarte oczy.

Pitt podszedł do drzwi i odwrócił się.

– Lepiej się trochę prześpij. Później o tym porozmawiamy.

Woodsonowi nie trzeba było tego powtarzać. Już spokojnie spał, kiedy Pitt znajdował się w połowie drogi do izby chorych.

Doktor Cornelius Bailey był słoniowatym mężczyzną o szerokich barach i wysuniętej do przodu głowie z kwadratową szczęką. Miał długie jasnorude włosy, sięgające kołnierzyka, i elegancko przystrzyżoną brodę w stylu van Dycka. Cieszył się popularnością wśród członków załóg prowadzących prace wydobywcze i potrafił sam wypić więcej niż pięciu z nich razem wziętych, jeśli tylko był w nastroju, by to udowodnić. Swoimi wielkimi dłońmi, przypominającymi bochenki chleba, odwrócił leżące na stole ciało Munka jak drewnianą lalkę, którą w rzeczywistości prawie było, biorąc pod uwagę zaawansowane stężenie pośmiertne.

– Biedny Henry – powiedział. – Chwała Bogu, że nie miał rodziny. Okaz zdrowia. Wszystko, co mogłem dla niego zrobić, kiedy ostatni raz go badałem, to usunąć mu woskowinę z uszu.

– Co możesz mi powiedzieć o przyczynie śmierci? – spytał Pitt.

– To jasne – odparł Bailey. – Po pierwsze, rozległe uszkodzenie płata skroniowego…

– Co miałeś na myśli, mówiąc po pierwsze?

– Właśnie to, mój drogi panie Pitt. Tego człowieka zabito mniej więcej dwa razy. Spójrz na to. – Odsunął koszulę Munka, odsłaniając mu kark. U podstawy czaszki widać było siniak. – Rdzeń kręgowy zmiażdżony tuż przy rdzeniu przedłużonym. Prawdopodobnie jakimś tępym narzędziem.