Gdyby przed dwoma dniami ktoś mu powiedział, że weźmie krótki urlop, wówczas uznałby go za głupca, a nawet za kompletnego wariata, zwłaszcza jeśliby dodał, że pojedzie do Teignmouth w hrabstwie Devonshire, niewielkiego uzdrowiska z niespełna trzynastoma tysiącami mieszkańców, malowniczo położonego na południowo-zachodnim wybrzeżu Anglii, tylko po to, żeby zrobić wywiad z umierającym starcem.
Za tę pielgrzymkę powinien być wdzięczny admirałowi Jamesowi Sandeckerowi, który dokładnie tak to nazwał, kiedy wezwał Pitta do centrali NUMA w Waszyngtonie. Pielgrzymką do ostatniego żyjącego członka załogi „Titanica".
– Nie ma o czym dyskutować – stanowczo oświadczył Sandecker. – Jedziesz do Teignmouth.
– To bez sensu – odpowiedział Pitt, nerwowo krążąc po pokoju.
Po miesiącach spędzonych na rozhuśtanym pokładzie „Koziorożca" inadal miał chwiejny krok. – Sprowadzasz mnie na ląd w najważniejszym momencie operacji, mówisz, że w moim zespole jest dwóch rosyjskich agentów o nie ustalonej tożsamości, którzy mają carte blanche na wymordowanie mojej załogi, bo osobiście chroni ich CIA, i na tym samym oddechu każesz mi wysłuchać ostatniej woli jakiego umierającego starego Angola.
– Przypadkowo ten „stary Angol" jest jedynym żyjącym członkiem załogi „Titanica".
– Ale co on ma wspólnego z naszą operacją? – upierał się Pitt. – Komputery obliczyły, że za trzy doby kadłub „Titanica" może w każdej chwili oderwać się od dna.
– Uspokój się, Dirk. Jutro wieczorem powinieneś już być z powrotem na pokładzie „Koziorożca". Do najważniejszego momentu pozostało jeszcze mnóstwo czasu. Rudi Gunn może poradzić sobie z każdym problemem, jaki się pojawi w czasie twojej nieobecności.
– Nie mam wyboru – powiedział Pitt, z rezygnacją machnąwszy reką.
Sandecker uśmiechnął się łaskawie.
– Wiem, co myślisz… że jesteś niezastąpiony. No cóż, chciałbym cię poinformować, że dysponujesz najlepszymi na świecie specjalistami od wydobywania statków. Jestem przekonany, że jakoś sobie bez ciebie poradzą w ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin.
Pitt się uśmiechnął, ale nie był to uśmiech wesoły.
– Kiedy mam wyjechać?
– W hangarze NUMA w Dulles czeka odrzutowiec, którym
polecisz do Exeter. Stamtąd do Teignmouth możesz dojechać pociągiem.
– A po powrocie mam się zameldować u ciebie w Waszyngtonie?
– Nie, wystarczy, jak się zameldujesz na pokładzie „Koziorożca".
Pitt spojrzał na niego zdziwiony.
– Na pokładzie „Koziorożca"…?
– Naturalnie. A co, myślałeś, że kiedy ty będziesz sobie odpoczywał na wsi w Anglii, to ja zrezygnuję z obejrzenia powrotu „Titanica", gdyby statek wydobyto przed planowanym terminem?
Na stacji Pitt wziął taksówkę i wąską drogą nad ujściem rzeki dojechał do niewielkiego domku z oknami wychodzącymi na morze. Zapłacił kierowcy, wszedł przez obrośniętą winem bramę i ruszył alejką między szpalerami różanych krzewów. Kiedy zapukał, drzwi otworzyła mu dziewczyna o przepaścistych fiołkowych oczach, pięknie wyszczotkowanych rudych włosach i miękkim głosie z nieznaczną domieszką szkockiego akcentu.
– Dzień dobry panu.
– Dzień dobry – powiedział z lekkim skinieniem głowy. – Nazywam się Dirk Pitt i…
– Ach tak, admirał Sandecker przysłał telegram, że pan przyjeżdża. Proszę wejść. Komandor czeka na pana.
Dziewczyna miała na sobie starannie wyprasowaną białą bluzkę, zielony wełniany sweter i pasującą do niego spódniczkę. Zaprowadziła gościa do salonu. Pokój był przytulny i wygodny, na kominku palił się ogień. Nawet gdyby Pitt nie wiedział, że gospodarz jest emerytowanym marynarzem, z łatwością by się tego domyślił po wystroju wnętrza. Modele okrętów wypełniały półki, a oprawione w ramki oleodruki sławnych żaglowców zdobiły wszystkie cztery ściany. Przy oknie wychodzącym na Kanał stał wielki mosiężny teleskop, w jednym kącie pokoju zaś błyszczało koło sterowe, dokładnie wypolerowane woskiem, jakby w oczekiwaniu na jakiegoś dawno zapomnianego sternika.
– Chyba miał pan bardzo męczącą podróż – powiedziała dziewczyna. – Nie zjadłby pan śniadania?
– Dobre wychowanie każe mi odmówić, lecz żołądek upomina się o swoje.
– Amerykanie są znani z dobrego apetytu. Byłabym niepocieszona, gdyby pod tym względem pan mnie rozczarował.
– Zrobię, co tylko w mojej mocy, żeby podtrzymać jankeską tradycję, miss…
– Proszę mi wybaczyć, że się jeszcze nie przedstawiłam. Jestem Sandra Ross, prawnuczka komandora. – Rozumiem, że pani się nim opiekuje.
– Kiedy tylko mogę. Jestem stewardesą w Bristolskich Liniach Lotniczych i gdy ja mam loty, dogląda go pewna kobieta z miasteczka. – Gestem zaprosiła Pitta do przedpokoju. – Najlepiej będzie, jak pan teraz porozmawia z dziadkiem. Jest bardzo, bardzo stary, ale umiera z ciekawości… pragnie wszystkiego się dowiedzieć o wydobywaniu „Titanica".
Delikatnie zapukała do drzwi i lekko je uchyliła.
– Komandorze, pan Pitt chciałby się z tobą zobaczyć.
– No więc dawaj go tu – w odpowiedzi zachrypiał jakiś głos – zanim mój statek rozbije się na skałach.
Odsunęła się na bok i Pitt wszedł do pokoju.
Komandor Sir John L. Bigalow, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego, odznaczony Orderem Rezerwy, emerytowany oficer Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej, siedział oparty o poduszki w łóżku przypominającym koję i badawczo patrzył na Pitta głęboko osadzonymi niebieskimi oczami o marzycielskim spojrzeniu z innej epoki. Jego rzadkie włosy na głowie były całkiem siwe, tak samo jak broda, a ogorzała twarz wskazywała, że był człowiekiem morza. Miał na sobie wytarty golf, nałożony na coś, co przypominało nocną koszulę z czasów Dickensa. Wyciągnął mocną kościstą rękę.
Pitt uścisnął podaną dłoń i zdziwił się, że jej chwyt był tak silny.
– To dla mnie naprawdę wielki zaszczyt, panie komandorze. Tyle razy czytałem o pańskim bohaterstwie w czasie opuszczania „Titanica".
– Toż to kpiny – obruszył się starzec. – Byłem torpedowany i znajdowałem się na łasce fal podczas obu wojen światowych, a wszyscy zawsze mnie pytają tylko o tę noc na „Titanicu". – Wskazał ręką krzesło. – Niechże pan tam nie stoi jak jakiś gołowąs w czasie swojego pierwszego rejsu. Siadaj pan, siadaj.
Pitt zrobił, co mu kazano.
– Teraz opowiadaj pan o statku. Jak wygląda po tylu latach? Byłem młody, kiedy na nim służyłem, a wciąż pamiętam każdy jego pokład.
Pitt sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął kopertę z fotografiami i podał ją Bigalowowi.
– Może te zdjęcia dadzą panu pojęcie o jego obecnym stanie. Jeden z naszych batyskafów zrobił je kilka tygodni temu.
Komandor Bigalow nałożył okulary do czytania i zaczął oglądać fotografie. Tykający przy łóżku zegar okrętowy odmierzył kilka minut, zanim stary marynarz, pogrążony w myślach o przeszłości, podniósł oczy pełne smutku.
– Ten statek był klasą dla siebie. Naprawdę. Ja to wiem. Pływałem na nich wszystkich: na „Olympicu"… „Aquitanii"… „Queen Mary". Na swoje czasy z pewnością były one wspaniałe i nowoczesne, ale gdzie im tam do wyposażenia „Titanica", które wykonano z taką dbałością i mistrzostwem: te cudowne boazerie i wspaniałe luksusowe kabiny. Taak… ten statek wciąż jeszcze rzuca jakiś dziwny urok.
– Coraz większy z upływem lat – przyznał Pitt.
– O, tu, tutaj… przy lewoburtowym nawiewniku na dachu pomieszczeń oficerskich – powiedział Bigalow podnieconym głosem, wskazując palcem jedno ze zdjęć. – Tu właśnie stałem, kiedy „Titanic" tonął pod moimi nogami, i stąd fala zmyła mnie do morza. – Twarz komandora jakby odmłodniała o kilkadziesiąt lat. – Ależ tej nocy morze było zimne. Miało temperaturę poniżej zera.