– To nie takie proste – odezwał się Gunn. – Mamy wszystkiego sześć godzin.
– Jak ty to sobie wyliczyłeś?
– Jeszcze nie powiedziałem ci najgorszego – odparł Gunn, patrząc smutnym wzrokiem na Pitta. – Od uderzenia spadającego dźwigu w kadłubie batyskafu pękł spaw. Pęknięcie jest maleńkie jak dziurka od szpilki, ale ogromne ciśnienie na tej głębokości wtłacza wodę do kabiny w tempie czterech litrów na minutę. To cud, że cały spaw nie puścił, bo inaczej kadłub by się rozwalił i z załogi zostałaby marmolada. – Skinął głową w stronę zegara na komputerze. – Mają wszystkiego sześć godzin, zanim woda wypełni kabinę i utoną… a my, cholera, nic nie możemy na to poradzić.
– A dlaczego by nie uszczelnić przecieku od zewnątrz hydrostalem?
– Łatwo powiedzieć. Nie możemy się tam dostać. Miejsce przecieku jest w części kadłuba przyciśniętej do wraku. Admirał wysłał tam pozostałe trzy batyskafy w nadziei, że wspólnymi siłami uda im się odciągnąć „Sondę Głębinową" na tyle, by dotrzeć do uszkodzenia i je naprawić. Nic z tego nie wyszło.
Pitt usiadł w fotelu, wziął ołówek i zaczął coś pisać w notatniku.
– „Ślimak Morski" jest wyposażony w urządzenie do cięcia metalu. Może by się dobrał do ramienia dźwigu.
– Nic z tego – rzekł zmartwiony Gunn, kręcąc głową. – Podczas próby odciągania batyskafu „Ślimak Morski" złamał sobie manipulator. Jest teraz na pokładzie „Modoca", ale chłopcy z marynarki mówią, że nie da się go zreperować na czas. – Gunn uderzył pięścią w stół nawigacyjny. – Naszą ostatnią nadzieją była winda na „Bombergerze". Gdyby udało się przymocować linę do dźwigu, to moglibyśmy go odciągnąć i uwolnić batyskaf.
– Nie ma ratunku – rzekł Pitt. – „Ślimak Morski" jest jedynym batyskafem wyposażonym w manipulator do ciężkich prac, a bez niego nie da się przywiązać liny.
Gunn przetarł oczy gestem znużenia.
– Tysiące roboczogodzin pochłonęło projektowanie i budowa wszelkich układów bezpieczeństwa, jakie tylko dało się wymyślić, i przygotowanie zwięzłych opisów postępowania we wszystkich możliwych do przewidzenia okolicznościach, a tu pojawia się coś nieprzewidzianego i dostajemy cios poniżej pasa, bo stało się to, co było nieprawdopodobne, bo komputery nie uwzględniły wypadku jednego na milion.
– Komputery uwzględniają jedynie to, co się zaprogramuje – powiedział Pitt.
Podszedł do nadajnika i wziął mikrofon od Drummera.
– „Sonda Głębinowa", tu mówi Pitt, odbiór.
– Miło znów słyszeć twój wesoły głos – popłynęły z głośnika słowa Merkera, który mówił tak spokojnie, jakby rozmawiał przez telefon, leżąc w łóżku w swoim własnym domu. – Może wpadniesz tu na dół, bo brak nam czwartego do brydża?
– Nie gram w brydża – odparł Pitt rzeczowym tonem. – Ile czasu pozostało, zanim woda dotrze do waszych akumulatorów?
– Sądząc po tempie, w jakim jej przybywa, jeszcze jakieś piętnaście do dwudziestu minut.
Pitt odwrócił się do Gunna i powiedział:
– Kiedy wysiądą im akumulatory, stracą z nami łączność. Gunn pokiwał głową.
– Dotrzymuje im towarzystwa „Safona II". To chyba wszystko, co możemy zrobić.
Pitt ponownie włączył mikrofon.
– Merker, a co z waszym systemem podtrzymywania życia?
– Z jakim systemem podtrzymywania życia? Spieprzył się pół godziny temu. Żyjemy tylko dzięki naszym własnym smrodliwym oddechom.
– Wyślę wam skrzynkę płynu do płukania ust.
– Lepiej się z tym pośpiesz, bo Chavez to wyjątkowo złośliwy przypadek cuchnącego oddechu. – W tonie głosu Merkera pojawił się teraz cień zwątpienia. – Jeżeli dojdzie do najgorszego i już was, chłopaki, nie zobaczymy, to przynajmniej będziemy mieli tu na dole niezłe towarzystwo.
Na tę wyraźną aluzję do zmarłych na „Titanicu" twarze wszystkich osób w centrali operacyjnej nieco pobladły – wszystkich z wyjątkiem Pitta, który ponownie włączył mikrofon.
– Tylko postarajcie się nie zapaskudzić batyskafu. Może jeszcze będziemy chcieli go używać. Wyłączam się.
Wszystkich zaskoczyła niedelikatna uwaga Pitta. Jedynie Drummer miał wściekłą minę.
Pitt dotknął ramienia Curleya, radiooperatora.
– Połącz mnie z admirałem na „Bombergerze", ale na innej częstotliwości.
Curley podniósł wzrok.
– Nie chcesz, żeby cię słyszeli ci na pokładzie „Sondy Głębinowej"?
– Czego uszy nie słyszą, o to serce nie boli – chłodno odpowiedział Pitt. – A teraz się pośpiesz.
Po kilku słowach z głośników zagrzmiał głos Sandeckera:
– „Koziorożec", mówi admirał Sandecker. Odbiór.
– Tu Pitt, admirale.
Sandecker nie tracił czasu na uprzejmości.
– Już wiesz, co się dzieje?
– Gunn pokrótce mi opowiedział – odparł Pitt.
– A więc wiesz, że wyczerpaliśmy wszystkie możliwości. Jakkolwiek by do tego podchodzić, głównym wrogiem jest czas. Gdyby udało nam się o jakieś dzisięć minut odwlec to, do czego nieuchronnie dojdzie, wówczas mielibyśmy szansę ich uratowania.
– Jest jeszcze pewien sposób – rzekł Pitt. – Bardzo ryzykowny, ale teoretycznie możliwy.
– Przyjmę każdą propozycję.
Pitt na moment się zawahał.
– Na początek chwilowo zapomnijmy o „Sondzie Głębinowej" i zajmijmy się czym innym. Drummer podskoczył do Pitta.
– Co ty wygadujesz?! Co tu się wyprawia?! Zapomnijmy o „Sondzie Głębinowej"?! – krzyczał wykrzywiając usta. – Oszalałeś?! Pitt uśmiechnął się rozbrajająco.
– To ostatni rozpaczliwy rzut kośćmi, Drummer. Wy zawiedliście, i to paskudnie. Być może jesteście dla świata darem niebios, jeśli chodzi o ratowanie statków, ale przy ratowaniu ludzi zachowujecie się jak banda amatorów. Na wasze błędy nałożył się pech i teraz siedzicie jęcząc, że wszystko stracone. Otóż, moi panowie, nie wszystko stracone. Zmienimy zasady gry i wyciągniemy „Sondę Głębinową" na powierzchnię przed upływem tych sześciu godzin, a właściwie, jeżeli mój zegarek dobrze mi służy, pięciu godzin i czterdziestu trzech minut.
Giordino spojrzał na Pitta.
– Naprawdę uważasz, że to da się zrobić?
– Naprawdę uważam, że to da się zrobić.
47.
Inżynierowie-konstruktorzy i morscy specjaliści stali w niewielkich grupkach, mrucząc do siebie pod nosem i nieustannie obliczając coś na suwakach logarytmicznych. Od czasu do czasu któryś z nich podchodził do komputerów i sprawdzał wydruki. Admirał Sandecker dopiero co przybył z „Bombergera", a teraz siedział za biurkiem, ściskając kubek kawy i kręcąc głową.
– To się nigdy nie znajdzie w podręcznikach wydobywania statków – mruknął. – Odrywanie wraku od dna za pomocą materiałów wybuchowych… Boże, to szaleństwo!
– A mamy wybór? – spytał Pitt. – Jeżeli uda nam się wyrwać z mułu „Titanica", to „Sonda Głębinowa" wypłynie razem z nim.
– Ten cały pomysł jest zwariowany – półgłosem odezwał się Gunn. – Wstrząs od wybuchu tylko powiększy pęknięcie spawu w kadłubie batyskafu, co spowoduje natychmiastową eksplozję.
– Może tak, może nie – rzekł Pitt. – Ale jeżeli nawet do tego dojdzie, to prawdopodobnie i tak będzie lepiej dla Merkera, Kiela i Chaveza, że zginą w jednej chwili, zmiażdżeni ciśnieniem wody, niż żeby cierpieli długotrwałe męki powolnego duszenia się.
– A co z „Titanikiem"? – upierał się Gunn. – Możemy unicestwić wyniki naszej wielomiesięcznej pracy.
– Potraktuj to jako wkalkulowane ryzyko – odparł Pitt. – „Titanic" ma mocniejszą konstrukcję od większości pływających dziś statków. Jego wręgi, wzdłużniki, grodzie i pokłady są w tak dobrym stanie, jak tej nocy, kiedy zatonął. Staruszek zniesie wszystko, co mu zaserwujemy. Nie ma mowy o pomyłce.