– Cztery godziny – odparł komandor. Sandecker zmrużył oczy.
– Mamy bardzo mało czasu. Pozostanie nam tylko czternaście minut.
– Poradzimy sobie – rzekł Gunn. – Ale pod jednym warunkiem.
– O co chodzi? – niecierpliwie spytał Sandecker oschłym tonem.
– Potrzebne będą wszystkie sprawne batyskafy, jakimi dysponujemy.
– To oznacza, że trzeba będzie ściągnąć „Safonę II" ze stanowiska przy „Sondzie Głębinowej" – powiedział Pitt. – Te biedaki pomyślą sobie, że ich opuszczamy.
– Nie ma innego wyjścia – bezradnie stwierdził Gunn. – Po prostu nie ma innego wyjścia.
Merker stracił poczucie czasu. Patrzył na świecącą tarczę swojego zegarka, ale cyfry zamazywały mu się przed oczami. Zastanawiał się, ile godzin upłynęło od chwili, gdy ramię dźwigu spadło na zbiorniki wypornościowe. Pięć…? dziesięć…? A może to było wczoraj? Jego mózg pracował ospale, w głowie mu szumiało. Mógł tylko siedzieć, nie poruszając ani jednym mięśniem. Oddychał płytko i powoli, a każdy oddech zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Stopniowo uświadamiał sobie, że coś się rusza. Wyciągnął rękę w ciemności, dotykając Kiela i Chaveza, ale żaden z nich nawet nie drgnął ani się nie odezwał; znajdowali się w jakimś letargicznym otępieniu.
I wtedy znów uświadomił sobie pewną niewielką, lecz dostrzegalną zmianę. Coś było nie tak, jak przedtem. Myśli krążyły mu po głowie, jakby zanurzone w syropie. Wreszcie do niego dotarło. Poza nieustannym podnoszeniem się poziomu wody w zalanej kabinie w ogóle nie było żadnego ruchu; to tylko przygasło światło reflektorów „Safony II", wpadające przednimi iluminatorami.
Zsunął się z koi do wody, która teraz sięgała mu piersi, niemal jak w koszmarnym śnie dobrnął do górnych iluminatorów w dziobie i spojrzał w rozciągającą się za nimi otchłań.
– O Boże! – wykrzyknął głośno. – Odpływają. Zrezygnowali i zostawiają nas.
Sandecker chodził w tę i z powrotem, obracając w palcach ogromne cygaro, które dopiero co zapalił. Kiedy radiooperator podniósł rękę, admirał zawrócił w pół kroku, podszedł do niego i stanął mu za plecami.
– Zgłasza się „Safona I" – powiedział Curley. – Skończyła zakładanie swoich ładunków.
– Każ jej natychmiast się wynurzać, żeby była jak najdalej od nich, kiedy je zdetonujemy. – Admirał odwrócił się na pięcie i zobaczył przed sobą Pitta, który uważnie się wpatrywał w cztery monitory, przekazujące obraz z kamer umieszczonych w strategicznych punktach na nadbudówkach „Titanica". – Jak to wygląda?
– Na razie nieźle – odpowiedział Pitt. – Jeżeli plastry z hydrostalu wytrzymają wstrząs, to chyba się uda.
Sandecker spojrzał na kolorowe obrazy i zmarszczył brwi, kiedy zauważył, że z kadłuba liniowca wydobywają się potężne strumienie baniek.
– Traci mnóstwo powietrza – rzekł.
– To z zaworów bezpieczeństwa, które zmniejszają nadmierne ciśnienie – obojętnym tonem wyjaśnił Pitt. – Odstawiliśmy pompę elektrolitu i z powrotem włączyliśmy kompresory, żeby wtłoczyć jak najwięcej powietrza do górnych przedziałów. – Przerwał, by dostroić obraz, a potem mówił dalej: – Sprężarki „Koziorożca" pompują prawie trzysta metrów sześciennych powietrza na godzinę i podniesienie ciśnienia wewnątrz kadłuba o jedną atmosferę jest tylko kwestią chwili. To wystarczy, by zadziałały zawory bezpieczeństwa.
Drummer wolnym krokiem odszedł od komputerów i sprawdzał coś w notatkach.
– Według naszych obliczeń dziewięćdziesiąt procent przedziałów kadłuba jest wypełnionych powietrzem. Moim zdaniem zasadniczy problem polega na tym, że wypór jest większy, niż wskazują komputery. Jeżeli wrak się oderwie, to poleci do góry jak balon.
– „Ślimak Morski" założył swój ostatni ładunek – zameldował Curley.
– Powiedz im, żeby przed wynurzeniem podpłynęli do „Sondy Głębinowej" – odezwał się Pitt. – Niech spróbują nawiązać kontakt wzrokowy z Merkerem i jego załogą.
– Pozostało dwanaście minut – zakomunikował Giordino.
– Co u licha zatrzymuje tę „Safonę II"? – rzucił Sandecker w przestrzeń.
Pitt spojrzał na Spencera.
– Czy ładunki są gotowe do odpalenia? Spencer skinął głową.
– Każdy rząd jest nastawiony na inną częstotliwość sygnału. Wystarczy tylko włączyć zegar i wszystkie rzędy odpalą we właściwej kolejności.
– Załóżmy się, co zobaczymy najpierw, dziób czy rufę?
– Nie zakładam się. Dziób jest zakopany w mule jakieś siedem metrów głębiej niż ster. Liczę na to, że odrywająca się rufa siłą wyporu pociągnie za sobą resztę. Statek powinien się wynurzyć prawie dokładnie pod takim samym kątem, pod jakim zatonął… jeżeli w ogóle się wynurzy.
– Założono ostatni ładunek – powiedział Curley monotonnie. – „Safona II" już ucieka.
– A „Ślimak Morski" się nie zgłaszał?
– Melduje, że brak kontaktu wzrokowego z „Sondą Głębinową".
– Dobra, powiedz mu, żeby brał nogi za pas i pryskał na powierzchnię. Za dziesięć minut odpalamy pierwszy rząd ładunków.
– Oni zginęli! – wykrzyknął nagle Drummer łamiącym się głosem. – Spóźniliśmy się! Wszyscy zginęli!
Pitt zrobił dwa kroki i chwycił go za ramiona.
– Dość tej histerii! Jeszcze za wcześnie na mowy pogrzebowe.
Z wyrazem przerażenia, zastygłym na poszarzałej twarzy, Drummer zwiesił ramiona. Potem w milczeniu skinął głową i chwiejnym krokiem podszedł do komputerów.
– Woda w kabinie batyskafu musi już być tylko kilkadziesiąt centymetrów od sufitu – odezwał się Giordino głosem wyższym niż zwykle, podniesionym prawie o pół oktawy.
– Gdyby pesymizm sprzedawano na kilogramy, to obaj bylibyście milionerami – powiedział Pitt oschłym głosem.
– „Safona I" osiągnęła strefę bezpieczeństwa na głębokości dwóch tysięcy metrów – zakomunikował operator sonaru.
– Jeden z głowy, jeszcze dwa – mruknął Sandecker.
Teraz nie pozostawało im już nic innego, jak tylko czekać, aż kolejne batyskafy opuszczą niebezpieczną strefę oddziaływania fal uderzeniowych. Minęło osiem minut, osiem nie kończących się minut, w czasie których kropelki potu zaczęły się pojawiać na czołach dwudziestu czterech mężczyzn.
– „Safona II" i „Ślimak Morski" zbliżają się do strefy bezpieczeństwa.
– Stan morza i pogody? – spytał Pitt.
– Metrowa fala, czyste niebo, wiatr z północnego wschodu o prędkości pięciu węzłów – odparł Farquar. – Nie mógłbyś sobie wymarzyć lepszych warunków.
Przez kilka chwil nikt się nie odzywał.
– No, panowie, nadszedł czas – powiedział wreszcie Pitt głosem równym i spokojnym. – Dobra, Spencer, odliczaj. Spencer zaczął odliczanie z regularnością zegarka.
– Trzydzieści sekund… piętnaście… pięć… sygnał… zero. – Potem nagle zmienił sposób odliczania: – Osiem sekund… cztery… sygnał… zero.
Wszyscy zgromadzili się przy monitorach telewizyjnych i operatorze sonaru – obecnie bowiem był to ich jedyny kontakt z tym, co działo się pod wodą.
Od pierwszej eksplozji „Koziorożec" lekko zadrżał. Odgłos wybuchu dotarł do ich uszu jak daleki grom. Napięcie doszło do zenitu. Wszyscy wlepiali oczy w monitory, których ekrany po każdym odpaleniu ładunków pokrywały się skaczącymi kreskami. Spięci i skupieni, stali bez ruchu jak sparaliżowani, a w ich pełnych oczekiwania spojrzeniach malowała się obawa przed najgorszym i nadzieja. Spencer monotonnym głosem kontynuował odliczanie.
Kolejne fale uderzeniowe coraz mocniej wstrząsały statkiem, docierając do powierzchni oceanu. Nagle wszystkie monitory zamigotały kolorowym światłem i zgasły.