Choć stara i wyblakła, czerwona bandera linii oceanicznych „White Star", którą tak dawno temu zerwał Bigalow, ratując ją przed zapomnieniem, znów dumnie powiewała nad niezatapialnym „Titanikiem".
52.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca właśnie zabłysły nad horyzontem, kiedy Sandecker wyskoczył z otwartych drzwi kabiny helikoptera i biegł pochylony pod obracającymi się łopatkami wirnika, przytrzymując czapkę. Przenośne lampy jeszcze się paliły, oświetlając nadbudówki wraka i rozrzucone po pokładach skrzynie z częściami maszyn w różnych fazach montażu. Pitt i jego ludzie przez całą noc pracowali jak niewolnicy, w szalonym tempie przygotowując statek do holowania.
Rudi Gunn pomachał do Sandeckera spod nawiewnika zrakowaciałego od rdzy.
– Witamy na pokładzie „Titanica", admirale – powiedział z uśmiechem.
Tego ranka chyba wszyscy się uśmiechali.
– Jak tam sytuacja?
– Na razie bez zmian. Kiedy tylko uruchomimy pompy, powinniśmy usunąć ten przechył.
– Gdzie Pitt?
– W sali gimnastycznej.
Sandecker wytrzeszczył oczy na Gunna i zatrzymał się.
– Powiedziałeś „w sali gimnastycznej"?
Gunn skinął głową i wskazał otwór w ścianie nadbudówki. Jego poszarpane brzegi wskazywały, że został wycięty palnikiem acetylenowym.
– Tędy.
Pomieszczenie miało około pięciu metrów szerokości i ponad piętnaście długości. Pracowało w nim kilkunastu zajętych różnymi czynnościami ludzi, którzy zdawali się nie zwracać uwagi na przedziwny zestaw pokrytych rdzą, staroświeckich mechanizmów, umocowanych do tego, co niegdyś było kolorową posadzką z linoleum. Znajdowały się tam bogato zdobione urządzenia do wiosłowania na sucho, zabawnie wyglądające stacjonarne rowery, połączone z dużym, okrągłym licznikiem kilometrów na ścianie, sztuczne konie z obrotowymi siodłami ze skóry oraz coś, co zdaniem Sandeckera wyglądało na mechanicznego wielbłąda i, jak później stwierdził, rzeczywiście nim było.
Grupa robocza wyposażyła już salę w nadajnik i odbiornik radiowy, trzy przenośne generatory prądu, zasilane gazem, kilkanaście reflektorów na statywach, niewielką podręczną kuchenkę, zaimprowizowane biurka i stoły, wykonane z łączonych rurek aluminiowych i elementów skrzyń do pakowania, a także parę składanych łóżek.
Pitt z Drummerem i Spencerem studiowali duży rysunek statku w przekroju perspektywicznym, kiedy zbliżył się do nich Sandecker.
Pitt podniósł wzrok i zasalutował.
– Witamy na „Titanicu", admirale – powiedział serdecznym tonem. – Co z Merkerem, Kielem i Chavezem?
– Leżą w izbie chorych „Koziorożca" – odparł Sandecker. – Doszli już do siebie w dziewięćdziesięciu procentach i błagają doktora Baileya, żeby pozwolił im wrócić do ich obowiązków, ale on jest głuchy na te prośby. Upiera się, że przez dobę powinni zostać na obserwacji, a z takim człowiekiem jak on, z jego posturą i zdecydowaniem, po prostu nie ma dyskusji. – Admirał przerwał, poruszył nozdrzami i zmarszczył nos. – Boże, co tu tak śmierdzi?
– Zgnilizna – odparł Drummer. – Wszędzie jej pełno, we wszystkich zakamarkach. Nie można od tego uciec. Martwe zwierzęta morskie, wyciągnięte z wrakiem na powierzchnię, szybko zaczynają się psuć.
Sandecker zatoczył dłonią w powietrzu.
– Przytulnie tu macie – rzekł. – Ale dlaczego założyliście centralę operacyjną w sali gimnastycznej, a nie na mostku?
– Odstępstwo od tradycji z powodów praktycznych – odparł Pitt. – Mostek na martwym statku jest niefunkcjonalny, natomiast sala gimnastyczna leży na śródokręciu, skąd mamy taki sam dostęp do dziobu i rufy. Poza tym sąsiaduje z naszym zaimprowizowanym lądowiskiem dla helikoptera na dachu sali klubowej pierwszej klasy. Im bliżej jesteśmy naszego zaopatrzenia, tym sprawniej możemy działać.
– Musiałem o to zapytać – powiedział Sandecker poważnym tonem. – Należało się upewnić, czy nie wybraliście tego muzeum mechanicznych potworności tylko po to, by prowadzić ćwiczenia sprawnościowe.
Admirał podszedł do wilgotnej kupki gruzu pod zewnętrzną ścianą sali gimnastycznej, coś tam bowiem zwróciło jego uwagę. Przez kilka chwil ponurym wzrokiem wpatrywał się w szczątki jakiegoś pasażera czy członka załogi „Titanica".
– Ciekaw jestem, kim był ten biedak.
– Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy – rzekł Pitt. – Wszystkie kartoteki dentystyczne z 1912 roku niewątpliwie już dawno temu poszły na przemiał.
Sandecker pochylił się i uważnie obejrzał kości miednicy.
– Mój Boże, to była kobieta.
– Pewnie jedna z pasażerek pierwszej klasy postanowiła zostać albo któraś kobieta z tych, co podróżowały na międzypokładziu, dotarła na pokład łodziowy, gdy już spuszczono wszystkie szalupy.
– Znaleźliście jakieś inne ciała?
– Byliśmy zbyt zajęci, żeby wszystko przeszukać – odparł Pitt. – Tylko Spencer meldował, że w sali klubowej widział szkielet zaklinowany w kominku.
Sandecker ruchem głowy wskazał otwarte drzwi.
– A co jest za nimi?
– Główne schody.
– Rozejrzyjmy się.
Wyszli na podest nad hallem pokładu A i popatrzyli w dół. Schody były zawalone przegniłymi fotelami i kanapami, które tam się zsunęły, kiedy tonący statek poleciał na dziób. Wskazówki zegara z brązu zatrzymały się na godzinie drugiej dwadzieścia jeden. Zeszli po schodach pokrytych szlamem i dotarli do jednego z korytarzy prowadzących do salonu. Wszystkie pomieszczenia były pełne wywróconych i połamanych mebli, wśród których walały się przegniłe kawałki odpadniętej boazerii. Wszystko to bez naturalnego oświetlenia wyglądało niesamowicie: mrok nie pozwalał dostrzec szczegółów. Kiedy po przejściu około dziesięciu metrów drogę zagrodziło im spiętrzone rumowisko, ruszyli z powrotem do sali gimnastycznej.
Gdy tylko stanęli w drzwiach, mężczyzna pochylony nad radiem odwrócił do nich głowę. Był to Al Giordino.
– Gdzieście się podziewali? Ludzie z „Uranusa" chcą wiedzieć, co jest z ich batyskafem.
– Powiedz im, że będą mogli ściągnąć go sobie z fordeku „Titanica", kiedy znajdziemy się w suchym doku w Nowym Jorku – powiedział Pitt.
Giordino skinął głową i znów pochylił się nad radiem.
– Zostaw to. Niech ci handlarze ropą sami się martwią o swoją cenną własność – powiedział Sandecker z błyskiem w oku. – Ale a propos doniosłych chwil, czy mają panowie coś przeciwko temu, żebyśmy uczcili tę okazję kropelką czegoś mocniejszego?
– Powiedziałeś „czegoś mocniejszego"? – spytał Giordino głosem pełnym oczekiwania.
Sandecker sięgnął pod płaszcz i wyjął dwie butelki.
– Niech nikt nie próbuje mówić, że Sandecker nie dba o swoich ludzi.
– Strzeżcie się admirałów przynoszących prezenty – mruknął Giordino.
Sandecker rzucił mu zmęczone spojrzenie.
– Szkoda, że minęły czasy chodzenia po desce *.
– I przeciągania pod kilem* – dodał Drummer.
– Obiecuję, że już nigdy nie będę podkopywał autorytetu naszego szefa. Oczywiście pod warunkiem, że nie da mi wytrzeźwieć – rzekł Giordino.
– To nic nie kosztuje – stwierdził Sandecker. – No, panowie, wybierajcie sobie truciznę. Oto przed wami butelka szkockiej „Cutty Sark" dla miejskich cwaniaków i flaszka „Jack Daniel's" dla chłopaków ze wsi. Wyciągnijcie jakieś szkło i uważajcie się za moich gości.
Znalezienie odpowiedniej liczby polistyrenowych kubków w mikroskopijnej kuchni zajęło Giordinowi wszystkiego dziesięć sekund. Kiedy rozlano alkohol, Sandecker uniósł swój kubek.