Powłócząc nogami, Giordino podszedł do łóżka i zwalił się na nie jak worek mokrego cementu.
– Byłbym wdzięczny, gdyby żaden z was nie zapalał zbyt blisko mnie zapałek – mruknął. – Jestem za młody, żeby spłonąć w blasku chwały.
– Udało ci się? – spytał Sandecker.
– Dotarłem aż do kortu do squasha na pokładzie F. Było tam ciemno jak diabli… wpadłem do jakiegoś zejścia, pełnego oleju, który wypłynął z maszynowni. No i cześć, skończyła się droga w dół.
– Tylko wąż mógłby się prześlizgnąć do kotłowni, ale człowiek z pewnością nie da rady – powiedział Drummer. – Chyba żeby torował sobie drogę dynamitem i miał do pomocy ratowników.
– Musi być jakieś przejście – odezwał się Sandecker. – Statek gdzieś tam bierze wodę. Jeżeli nie uwiniemy się z tym w ciągu najbliższej doby, to przewróci się do góry dnem i znowu zatonie.
Myśl o utracie „Titanica", kiedy już znalazł się na gładkiej powierzchni morza, nigdy dotąd nie przyszła im do głowy, lecz teraz wszyscy poczuli mdlący ucisk w żołądkach. Statek należało jeszcze odholować, a do Nowego Jorku było tysiąc dwieście mil morskich.
Pitt siedział, wpatrując się w rysunki wnętrza statku. Niestety, okazały się niewystarczające, a nie istniały już szczegółowe plany konstrukcyjne „Titanica" ani jego siostrzanego statku, „Olympica". Wraz z archiwum pełnym fotografii i danych technicznych zostały zniszczone w czasie II wojny światowej, kiedy to niemieckie bombowce zrównały z ziemią stocznie Harlanda i Wolffa w Belfaście.
– Gdyby tylko nie był taki wielki – mruknął Drummer. – Cholera, ponad trzydzieści metrów dzieli kotłownie od pokładu łodziowego.
– Równie dobrze mogłoby to być trzydzieści kilometrów – powiedział Spencer. Podniósł wzrok i zobaczył Woodsona, który pojawił się w drzwiach prowadzących na klatkę schodową. – A, jest nasz człowiek z kamiennym obliczem. Cóż to porabiał nadworny fotograf operacji?
Obwieszony aparatami Woodson zdejmował je z siebie i ostrożnie układał na zaimprowizowanym biurku.
– Po prostu robiłem zdjęcia dla potomności – odparł z twarzą jak zwykle bez wyrazu. – Kto wie, może kiedyś napiszę książkę o tym wszystkim, i naturalnie będę potrzebował zdjęć.
– Naturalnie – powiedział Spencer. – A przypadkiem nie znalazłeś jakiegoś nie zawalonego zejścia do kotłowni? Woodson pokręcił głową.
– Fotografowałem salę klubową pierwszej klasy. Zachowała się w niezwykle dobrym stanie. Gdyby nie zniszczone przez wodę dywany i meble, mogłaby uchodzić za salon w pałacu wersalskim – powiedział i zaczął zmieniać filmy. – Czy jest jakaś szansa wypożyczenia helikoptera? Chciałbym strzelić parę zdjęć naszej zdobyczy z lotu ptaka, nim przypłyną holowniki.
Giordino uniósł się na łokciu.
– Lepiej zrób zdjęcia, póki czas. Nasza zdobycz może do rana powrócić na dno.
Woodson zmarszczył brwi.
– A co, tonie?
– Myślę, że nie.
Wszyscy zwrócili oczy na osobę, która powiedziała te trzy słowa. Był nią Pitt, który uśmiechał się z pewnością siebie człowieka właśnie mianowanego prezesem rady nadzorczej General Motors.
– Jak to zwykł mawiać Kit Carson w beznadziejnej sytuacji, otoczony przeważającymi siłami Indian: „Jeszcze nie koniec z nami, u licha, jeszcze nie". Za dziesięć godzin maszynownia i kotłownie będą suche jak pieprz. – Zaczął gwałtownie przekładać rysunki, aż znalazł ten, którego szukał. – Woodson powiedział: „z lotu ptaka". Cały czas mieliśmy to przed nosem. Powinniśmy na statek popatrzeć z góry, a nie od wewnątrz.
– Wielka rzecz – odezwał się Giordino. – A co ciekawego można zobaczyć z powietrza?
– Niczego nie kapujecie?
Drummer wyglądał na zakłopotanego.
– Straciłem wątek.
– Spencer?
Spencer pokręcił głową.
Pitt uśmiechnął się do niego i rzekł:
– Zbierz swoich ludzi na górze i każ im zabrać ze sobą palniki acetylenowe.
– Jak sobie życzysz – odparł Spencer, lecz się nie ruszył.
– Pan Spencer w myśli już bierze ze mnie miarę na kaftan bezpieczeństwa – powiedział Pitt. – Trudno mu sobie wyobrazić, że będziemy wycinać dziury w dachu statku po to, by dostać się trzydzieści metrów niżej przez osiem zawalonych złomem pokładów. Otóż nic podobnego. Mamy tunel wolny od jakichkolwiek przeszkód, prowadzący prosto jak strzelił do kotłowni. Właściwie mamy ich nawet cztery. Przewody, które niegdyś kończyły się kominami, panowie. Wypalcie hydrostal uszczelniający otwory i będziecie mieli swobodny dostęp bezpośrednio do samej zęzy. No co, zaczyna wam świtać?
Ruszyli hurmem do wyjścia, nawet się nie fatygując, żeby odpowiedzieć Pittowi.
Dwie godziny później pompy dieslowskie stukotały chórem, wyrzucając osiem tysięcy litrów wody na minutę z powrotem za burtę, na coraz wyższe fale, które wznosił przed sobą nadciągający huragan.
55.
Huraganowi dano imię „Amanda" i jeszcze tego samego popołudnia większość statków płynących szlakami wielkich parowców opuściła obszary, przez które biegła jego przypuszczalna droga. Wszystkie frachtowce, tankowce i statki pasażerskie, które już wyszły w morze pomiędzy Savannah w stanie Georgia a Portlandem w stanie Maine, otrzymały rozkaz powrotu do portów, kiedy Centrum Obserwacji Huraganów NUMA w Tampie wysłało pierwsze ostrzeżenie. Na wschodnim wybrzeżu blisko setka statków odłożyła termin wypłynięcia, a wszystkie te, które w drodze do Europy znajdowały się już daleko na oceanie, stawały w dryf czekając, aż huragan minie.
W Tampie doktor Prescott i jego synoptycy krzątali się przy ściennej mapie, nanosząc na nią wszelkie zmiany kierunku „Amandy" i wprowadzając nowe dane do komputera. Trasa huraganu pokrywała się z drogą przewidzianą przez Prescotta z dokładnością do dwustu osiemdziesięciu kilometrów.
Podszedł jeden z synoptyków i podał Prescottowi kartkę papieru.
– Meldunek samolotu rozpoznawczego Ochrony Wybrzeża, który dotarł do oka cyklonu.
Prescott wziął meldunek i głośno przeczytał jego fragmenty:
– Średnica oka w przybliżeniu czterdzieści kilometrów. Prędkość przesuwania się wzrosła do siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Siła wiatru dwieście pięćdziesiąt… – głos uwiązł mu w gardle.
Asystentka spojrzała na niego zdumiona.
– Wiatr o prędkości dwustu pięćdziesięciu kilometrów?!
– Ponad – mruknął Prescott. – Współczuję statkowi, który tam się znajdzie.
Nagle synoptyk rzucił badawcze spojrzenie na mapę. Twarz mu poszarzała.
– O Chryste… tam jest „Titanic"!
– Tam jest co? – spytał Prescott, podnosząc wzrok.
– „Titanic" i statki ratownicze. Są w samym środku przewidywanej drogi huraganu.
– Głupstwa gadasz! – warknął Prescott.
Synoptyk podszedł do mapy i na moment się zawahał. W końcu narysował na niej mały krzyżyk tuż poniżej Wielkiej Ławicy koło Nowej Fundlandii.
– O, w tym miejscu wydobyto go z dna.
– Skąd wziąłeś te informacje?
– Od wczoraj trąbią o tym we wszystkich gazetach i w telewizji. Jeżeli mi nie wierzysz, to wyślij teleks do centrali NUMA w Waszyngtonie i sprawdź.
– Pieprzę teleksy – warknął Prescott. Podbiegł do telefonu po drugiej stronie sali, chwycił słuchawkę i krzyknął do mikrofonu:
– Natychmiast łącz bezpośrednio z naszą centralą w Waszyngtonie. Chcę rozmawiać z kimś, kto się zajmuje sprawą wydobycia „Titanica".
Czekając na połączenie, wpatrywał się sponad okularów na krzyżyk zaznaczony na mapie.
– Cała nadzieja w tym, że ci biedacy mają na pokładzie bardzo dobrego meteorologa – mruknął do siebie – bo jak nie, to mniej więcej za dobę na własnej skórze poznają, co to znaczy rozszalały ocean.