– Wszyscy są?
– Pieklą się jak diabli – odparł Giordino. Skulony chował się za nawiewnikiem, bezskutecznie próbując znaleźć osłonę przed lodowatym wiatrem. – Gdyby admirał ich nie powstrzymał, to miałbyś tu bunt pierwsza klasa.
– Nikogo nie brak?
– Ani jednego.
– Jesteś pewien?
– Słowo Giordina. Nikt nie wychodził nawet do sracza.
– Wobec tego chyba teraz ja powinienem wkroczyć na scenę.
– Nasi goście na coś się skarżą? – spytał Giordino.
– Jak zwykle, na zakwaterowanie. A to im za zimno, a to znów za dobra klimatyzacja, wiesz, jak to jest.
– Tak, wiem.
– Lepiej poszedłbyś na rufę i uprzyjemnił im czekanie.
– Na Boga, w jaki sposób?
– Opowiesz im parę kawałów.
Giordino kwaśno spojrzał na Pitta, mruknął coś pod nosem, odwrócił się i odszedł, znikając w mroku zapadającego wieczoru.
Pitt jeszcze raz zerknął na zegarek i wszedł do sali gimnastycznej. Minęły trzy godziny od rozpoczęcia holowania i w ostatnim akcie operacji ratowniczej wszystko już się unormowało. Sandecker i Gunn, pochyleni nad radiostacją, dopominali się najnowszych informacji o huraganie „Amanda", molestując Farquara, który był na „Koziorożcu", teraz odległym o pięćdziesiąt mil na zachód, a reszta zespołu ciasnym półkolem otaczała mały, całkowicie niewystarczający grzejnik olejowy.
Kiedy Pitt wszedł do sali, wszyscy popatrzyli na niego wyczekująco. Gdy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał nienaturalnie spokojnie w nienaturalnej ciszy, którą zakłócał jedynie szum przenośnych generatorów.
– Bardzo przepraszam, panowie, że musieliście na mnie czekać, ale pomyślałem sobie, że krótka przerwa na kawę doda wam energii.
– Nie wygłupiaj się – warknął poirytowany Spencer. – Ściągasz nas tutaj i każesz bezczynnie siedzieć przez pół godziny, kiedy mamy robotę. Co jest grane?
– To proste – spokojnie odparł Pitt. – Za kilka minut porucznik Sturgis przyleci tu helikopterem po raz ostatni przed atakiem sztormu. Chciałbym, żeby wszyscy, z wyjątkiem Giordina i mnie, powrócili z nim na „Koziorożca". Dotyczy do również ciebie, admirale.
– Czy ty przypadkiem nie przekraczasz swoich kompetencji? – zapytał Sandecker z emfazą.
– Do pewnego stopnia tak, panie admirale, choć jestem głęboko przekonany, że postępuję słusznie.
– Możesz to wyjaśnić?
Sandecker miał minę piranii przed połknięciem złotej rybki. Grał swoją rolę aż za dobrze. Po bohatersku znosił obsadzanie go w podobnych rolach.
– Mam wszelkie powody, by sądzić, że „Titanic" może nie przetrzymać huraganu.
– Ta stara balia wytrzymała więcej niż jakikolwiek wytwór ludzkich rąk od czasu wzniesienia piramid – powiedział Spencer. – A teraz wielki jasnowidz, Dirk Pitt, przepowiada, że starowina się podda i zatonie po pierwszym uderzeniu tego parszywego sztormu.
– Nie ma żadnej gwarancji, że na dużej fali zatonie czy nie zatonie – ubezpieczał się Pitt. – W każdym razie byłoby głupotą narażać więcej ludzi, niż musimy.
– Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem – odezwał się Drummer, pochylając się do przodu z zawziętą i złą miną na jastrzębiej twarzy. – Poza tobą i Giordinem mamy zabierać stąd dupy, nasrać na wszystko to, o co walczyliśmy przez ostatnie dziewięć miesięcy, wypruwając sobie żyły, i schować się na „Koziorożcu", póki sztorm nie minie?! O to ci chodzi?!
– Będziesz prymusem, Drummer.
– Człowieku, całkiem ci odbiło.
– We dwóch nie dacie rady – stwierdził Spencer. – Nadzór tylko samych pomp wymaga czterech ludzi.
– No i ciągle trzeba sprawdzać, czy w kadłubie nie ma nowych przecieków poniżej linii wodnej – dodał Gunn.
– Wy, bohaterowie, wszyscy jesteście tacy sami – powiedział Drummer, cedząc słowa. – Zawsze szlachetnie za kogoś się poświęcacie. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: dwóch ludzi w żaden sposób nie poradzi sobie z tą starą balią. Ja tam jestem za tym, żebyśmy wszyscy zostali.
Spencer odwrócił się i rozejrzał po twarzach członków swojej sześcioosobowej brygady. Odpowiedziały mu spojrzenia oczu podkrążonych z niewyspania. Wszyscy jednak jak jeden mąż skinęli głowami. Spencer znowu popatrzył na Pitta.
– Przykro mi, wielki wodzu, ale Spencer ze swoją wesołą zgrają pompowych zdecydował zostać.
– Ja też zostaję – uroczyście oświadczył Woodson.
– I ja – dodał Gunn.
Bosman Bascom dotknął ramienia Pitta.
– Proszę mi wybaczyć, panie dyrektorze, ale ja i moi chłopcy również zostajemy. W czasie sztormu trzeba co godzinę sprawdzać, czy nie przeciera się hol i czy na prowadnicy nie zabrakło smaru.
– Przykro mi, mój drogi – powiedział Sandecker z wyraźną satysfakcją. – Przegrałeś, Pitt.
Rozległ się terkot helikoptera lądującego na dachu sali klubowej. Pitt z rezygnacją wzruszył ramionami.
– A więc załatwione. Wszyscy będziemy płynąć albo tonąć razem – rzekł uśmiechając się z przymusem. – Lepiej odpocznijcie sobie trochę i coś przekąście. Być może to wasza ostatnia okazja. Za parę godzin będziemy siedzieli w czołowej ćwiartce huraganu po same uszy, a chyba nie muszę wam rysować, co nas czeka.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, kierując się w stronę lądowiska helikoptera. Pomyślał, że przedstawienie wypadło nie najgorzej. Nawet całkiem nieźle. Wprawdzie nie dostanie za nie nominacji do nagrody Akademii, ale pal sześć – najważniejsze, że oczarowani widzowie uznali je za przekonywające.
Jack Sturgis był niskim, szczupłym mężczyzną o zmęczonych oczach, jakie zdaniem kobiet mężczyźni mają po wyjściu z sypialni. W zębach ściskał długą cygarniczkę, wysuwając do przodu brodę niczym Franklin Roosevelt. Właśnie wyszedł z kabiny helikoptera i zdawał się czegoś szukać przy podwoziu, kiedy Pitt dotarł do lądowiska.
Sturgis podniósł wzrok.
– Będą jacyś pasażerowie? – spytał.
– Tym razem nie.
Sturgis niedbale strącił popiół z papierosa.
– Wiedziałem, że powinienem zostać w ciepłej i przytulnej kabinie na „Koziorożcu" – rzekł z westchnieniem. – Jeszcze się zabiję przez to latanie przed nosem huraganu.
– Lepiej się stąd zabieraj – powiedział Pitt. – W każdej chwili może dmuchnąć.
– Dla mnie to bez różnicy – odparł Sturgis, obojętnie wzruszając ramionami. – I tak nigdzie nie polecę. Pitt spojrzał na niego zdziwiony.
– Co chciałeś przez to powiedzieć?
– Jestem uziemiony, i właśnie to chciałem powiedzieć. – Ręką wskazał na wirnik. Ponad półmetrowy koniec jednej z łopatek zwisał jak przetrącona dłoń. – Ktoś tutaj nie lubi helikopterów.
– A może podczas lądowania w coś uderzyłeś? Sturgis zrobił urażoną minę.
– Podczas lądowania w nic nie uderzam, powtarzam, w nic nie uderzam. – Znalazł to, czego szukał, i wyprostował się. – Spójrz, to sam się przekonasz. Jakiś sukinsyn rzucił młotkiem w wirnik.
Pitt wziął młotek i uważnie go obejrzał. Gumowy uchwyt trzonka był głęboko rozcięty w miejscu, gdzie uderzyła go łopatka wirnika.
– I to za wszystko, co dla was zrobiłem – powiedział Sturgis. -
Ładna mi wdzięczność.
– Przykro mi, Sturgis, ale ty nigdy nie zostaniesz telewizyjnym detektywem. Brak ci analitycznego umysłu i pochopnie wyciągasz fałszywe wnioski.
– Daj spokój, Pitt. Młotki same się nie unoszą w powietrzu. Któryś z twoich ludzi musiał nim rzucić, kiedy lądowałem.
– Mylisz się. Zaręczam, że nikogo z moich ludzi nie było w pobliżu lądowiska w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Obawiam się, że ten wandal musiał przylecieć z tobą.