Adeline była dość korpulentną kobietą, ale mimo nadwagi poruszała się sprawnie. Jej niebieskie oczy śmiały się przy każdym zdaniu, a twarz miała ciepły, łagodny wyraz. Wypisz, wymaluj ideał sympatycznej siwowłosej staruszki.
– Nie wygląda pani na osobę używającą geritalu – rzekł Seagram.
– Jeżeli to ma być komplement, to go kupuję – odparła wskazując ręką fotel, w gustownie urządzonym saloniku. – Proszę się rozgościć. Zostanie pan na obiad, prawda?
– Będę zaszczycony, jeżeli tylko nie sprawię tym kłopotu.
– Oczywiście, że nie. Bert ugania się po polu golfowym i miło mi będzie mieć towarzystwo.
Seagram podniósł zdziwiony wzrok.
– Bert?
– To mój mąż.
– A ja miałem wrażenie…
– Że wciąż jestem panią Hobart – dokończyła z niewinnym uśmiechem. – Prawda jest jednak taka, że sześćdziesiąt dwa lata temu wyszłam za Bertranda Austina.
– A czy wojsko o tym wie?
– Ależ oczywiście, że tak. Dawno temu wysłałam kilka listów do Ministerstwa Wojny z zawiadomieniem o zmianie mojego stanu cywilnego, ale oni za każdym razem odpowiadali grzecznie, lecz wymijająco, i w dalszym ciągu przysyłają mi czeki.
– Mimo że ponownie wyszła pani za mąż? Adeline wzruszyła ramionami.
– Jestem tylko człowiekiem, panie Seagram. Niby dlaczego miałabym się z nimi kłócić? Skoro uparcie przysyłają pieniądze, któż chciałby im tłumaczyć, że zwariowali?
– Lukratywne rozwiązanko. Skinęła głową.
– Nie przeczę. Szczególnie gdy się weźmie pod uwagę te dziesięć tysięcy dolarów, które otrzymałam po śmierci Jake'a. Seagram pochylił się do przodu, mrużąc oczy.
– To wojsko wypłaciło pani odszkodowanie w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów? Czy to nie lekka przesada jak na rok tysiąc dziewięćset dwunasty?
– Byłam wtedy zaskoczona nie mniej od pana – rzekła. – Przyznaję, że ta kwota stanowiła wówczas małą fortunę.
– Czy do przekazu dołączono jakieś wyjaśnienia?
– Żadnych – odparła. – Wciąż jeszcze mam przed oczami ten czek, nawet po tylu latach. Miał napis „Wypłata dla wdowy" i był wystawiony na moje nazwisko. I tyle.
– Może zaczniemy od początku…
– Od czasu, gdy poznałam Jake'a?
Seagram skinął głową.
Na kilka chwil Adeline zapatrzyła się w dal.
– Poznałam go tej strasznej zimy tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Było to w Leadville w stanie Kolorado, a ja dopiero co skończyłam szesnaście lat. Mój ojciec akurat wyjeżdżał służbowo do zagłębia kruszconośnego, by zbadać możliwość zainwestowania w kilka działek, a ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie i miałam parę dni ferii, zgodził się zabrać ze sobą mamę i mnie. Ledwie pociąg dojechał do dworca w Leadville, kiedy w górskich rejonach Kolorado rozpętała się największa burza śnieżna od czterdziestu lat. Trwała dwa tygodnie i proszę mi wierzyć, wcale nie było wesoło, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Leadville leży na wysokości ponad trzech kilometrów.
– To musiała być wielka przygoda dla szesnastoletniej dziewczyny.
– I była. Tato krążył po hotelowym hallu jak lew w klatce. Mama po prostu siedziała i się martwiła, ale ja uważałam, że jest cudownie.
– A Jake?
– Pewnego dnia próbowałyśmy z mamą przejść na drugą stronę ulicy do domu towarowego, a wiatr dął z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę przy temperaturze pięciu stopni poniżej zera, gdy nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się jakiś ogromny brutal, chwyta każdą z nas jedną ręką wpół, przenosi przez zaspy i stawia na progu sklepu tak bezczelnie, jak tylko można sobie wyobrazić.
– I to był Jake?
– Tak – odparła z rezerwą. – To był Jake.
– Jak wyglądał?
– Był mężczyzną postawnym, o szerokich barach, mierzył sobie ponad metr osiemdziesiąt. Jako młody chłopak pracował w walijskich kopalniach. Bez trudu z dużej odległości poznawało się go w tłumie. Miał jaskraworude włosy i takąż brodę, a do tego zawsze się śmiał.
– Rude włosy i rudą brodę?
– Tak. Był bardzo dumny, że się wyróżnia wśród innych.
– Cały świat kocha ludzi, którzy się śmieją. Adeline uśmiechnęła się szeroko.
– Mogę panu powiedzieć, że z mojej strony na pewno nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Jake przypominał mi wielkiego niezgrabnego niedźwiedzia. Nie należał do mężczyzn, o jakich marzą młode panienki.
– Ale pani za niego wyszła. Skinęła głową.
– Zalecał się do mnie przez cały czas trwania zamieci, a kiedy wreszcie czternastego dnia zza chmur wyjrzało słońce, wtedy przyjęłam jego oświadczyny. Moi rodzice oczywiście się wściekali, ale Jake zdobył sobie również ich.
– Niedługo była pani mężatką.
– Po raz ostatni widziałam go w rok później.
– Tego dnia, kiedy on i jego koledzy zginęli w „Little Angel" – powiedział Seagram bardziej twierdząco niż pytająco.
– Tak – odparła ze smutkiem. Unikając wzroku Seagrama, spojrzała w stronę kuchni. – O Boże, zupełnie zapomniałam. Lepiej przygotuję nam jakiś obiad. Pan przecież musi umierać z głodu, panie Seagram.
Wyraz rzeczowości znikł z twarzy Seagrama, w którego oczach pojawiły się nagle błyski podniecenia.
– Jake kontaktował się z panią po wypadku w „Little Angel", prawda, pani Austin?
Adeline cofnęła się, jakby szukała schronienia w poduszkach fotela. Po jej łagodnej twarzy przemknął cień lęku.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi.
– Myślę, że pani rozumie – powiedział cicho.
– Nie… nie, pan się myli.
– Czego się pani boi? Jej ręce zaczęły drżeć.
– Powiedziałam panu wszystko, co mogłam.
– Wie pani więcej, znacznie więcej, pani Austin – powiedział, wyciągnął ręce i chwycił jej dłonie. – Czego się pani boi? – powtórzył.
– Przysięgłam, że dochowam tajemnicy – wyszeptała.
– Czy może mi pani to wyjaśnić?
– Pracuje pan dla rządu, panie Seagram – powiedziała z wahaniem. – Pan wie, co to znaczy dochować tajemnicy.
– Kto to był? Jake? Czy to on poprosił panią o milczenie? Przecząco pokręciła głową.
– A więc kto?
– Nie mogę panu powiedzieć… Proszę mi wierzyć – rzekła błagalnie. – Niczego nie mogę panu powiedzieć.
Seagram wstał i spojrzał na nią z góry. Jakby przybyło jej lat; pogłębiły się zmarszczki na jej starczej skórze. Zamknęła się jak ślimak w muszli. Pomyślał, że potrzebna jej będzie łagodna kuracja wstrząsowa, by się otworzyła.
– Czy mogę skorzystać z telefonu?
– Tak, oczywiście. Najbliższy aparat jest w kuchni.
Upłynęło siedem minut, nim w słuchawce zabrzmiał znajomy głos. Seagram szybko wyjaśnił sytuację i przekazał swoją prośbę, a potem odwrócił się przodem do pokoju.
– Pani Austin, czy może pani na chwileczkę tu przyjść? Nieśmiało podeszła do niego.
– Ktoś pragnie z panią rozmawiać – rzekł podając jej słuchawkę. Ostrożnie wzięła ją z ręki Seagrama.
– Halo – szepnęła. – Tu Adeline Austin.
Na krótką chwilę w jej oczach pojawiło się zmieszanie, które z wolna przekształciło się w niekłamane zdumienie. Milcząc, bez przerwy kiwała głową, jak gdyby miała przed sobą osobę, której głos dochodził ze słuchawki. Wreszcie pod koniec jednostronnej rozmowy zdołała wykrztusić kilka słów:
– Tak, panie prezydencie… zrobię to. Do widzenia. Powoli odłożyła słuchawkę i stała oszołomiona jak w transie.
– Czy… czy to naprawdę był prezydent Stanów Zjednoczonych?
– Tak. Jeśli pani sobie życzy, można to sprawdzić. Wystarczy zadzwonić do Białego Domu i poprosić Gregga Collinsa, który jest głównym asystentem pana prezydenta. To właśnie on mnie z nim połączył.
– Niech pan sobie wyobrazi, że prezydent poprosił mnie o pomoc – oznajmiła, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Wprost nie mogę uwierzyć, że to prawda.