– Nie macie innych tematów? – spytał uśmiechając się wyrozumiale.
Woodson zrobił śmiertelnie poważną minę.
– Ciągle to samo. On znów się podnieca tą swoją dziewczyną.
– Po pięćdziesięciu jeden dniach w tym pływającym pudle nawet własna babcia by mu wybaczyła takie błyski w oczach – rzekł Gunn.
Pochylił się nad Giordinem i spojrzał w iluminator. Przez parę sekund nie widział nic poza mętnym błękitem, a dopiero później stopniowo zaczął rozróżniać czerwonawy szlam na dnie, tuż pod „Safona I". Przez krótką chwilę jakaś jasnoczerwona krewetka, wielkości zaledwie trzech centymetrów, płynęła w strumieniu światła, by potem zniknąć w ciemnościach.
– Cholera, szkoda, że nie możemy wyjść i trochę sobie pospacerować – rzekł Gunn, odsuwając się od iluminatora. – Może byśmy coś ciekawego znaleźli.
– Pewnie to samo, co w samym środku pustyni Mojave – mruknął Giordino. – Czyli absolutnie nic. – Wyciągniętą ręką popukał we wskaźnik. – Chociaż tutaj jest zimniej Zaledwie dwa i pół stopnia.
– Wspaniałe miejsce do zwiedzania – rzekł Woodson. – Ale nie chciałbym spędzić tu jesieni swego życia.
– Jest coś na sonarze? – spytał Gunn.
– Przed nami i po bokach nic. Od paru godzin profil jest równy jak stół.
Gunn gestem znużenia zdjął okulary i przetarł oczy.
– Dobra, panowie. Wygląda na to, że nasza misja się kończy. Jeszcze z dziesięć godzin i na powierzchnię. – Odruchowo spojrzał na sufit. – Czy baza ciągle jest z nami?
Giordino skinął głową.
– Wisi nad nami.
Jedno spojrzenie na wahającą się strzałkę przetwornika upewniło go, że statek baza płynie śladem „Safony I", trzymając ją na sonarze.
– Nawiąż kontakt – powiedział Gunn – i zawiadom ich, że rozpoczynamy wynurzanie o godzinie dziewiątej zero zero. To da im wystarczająco dużo czasu na przygotowanie się do przyjęcia nas na pokładzie i do wzięcia „Safony I" na hol przed zachodem słońca.
– Ja tam już prawie zapomniałem, jak wygląda zachód słońca – mruknął Woodson. – Warto by iść na plażę, poopalać się trochę i poderwać parę dorodnych ślicznotek w bikini. Pan Woodson ma już dość tych dziwnych podmorskich krajobrazów.
– Dzięki Bogu zbliżamy się do końca – rzekł Giordino. – Jeszcze jeden tydzień zaniknięcia w tej przerośniętej parówce i zacząłbym gadać do kwiatków w doniczkach.
Woodson spojrzał na niego.
– Przecież nie mamy tu żadnych kwiatków w doniczkach.
– To postaraj się o ich fotografie. Gunn się uśmiechnął.
– Wszyscy zasługujecie na przyzwoity odpoczynek. Nieźle się spisaliście. Dane, które zebraliśmy, powinny dostarczyć zajęcia tym z laboratorium na dłuższy czas.
Giordino odwrócił twarz do Gunna i popatrzył na niego.
– Ta misja była jednym wielkim piekłem, Rudi – powiedział wolno.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – rzekł Gunn.
– Chodzi mi o to, że był to źle obsadzony dramat. Przyjrzyj się swojej załodze – machnął ręką w stronę czterech mężczyzn pracujących w części rufowej batyskafu: Bena Drummera, kościstego południowca, który używał niezrozumiałego akcentu z Alabamy; Ricka Spencera, niskiego blondyna z Kalifornii, stale pogwizdującego przez zaciśnięte zęby; Sama Merkera, kosmopolity i mieszczucha, pośrednika z Wall Street, oraz Henry'ego Munka, łagodnego głupka o wiecznie zaspanych oczach, który najwyraźniej pragnął być gdziekolwiek, byle nie na pokładzie „Safony I". – Ci faceci na rufie, ty, Woodson i ja, wszyscy jesteśmy technikami, mechanikami od śrub i nakrętek. Brak wśród nas doktorów.
– Pierwsi ludzie na Księżycu też nie byli intelektualistami – odparował Gunn. – To właśnie mechanicy od śrubek i nakrętek sprawdzają sprzęt. Wy, panowie, przeprowadziliście próby z „Safoną I", wykazaliście jej możliwości. Następnym razem przejadą się nią oceanografowie. Ta misja wam zostanie zapisana jako wielkie naukowe osiągnięcie.
– Ja tam nie nadaję się na bohatera – oznajmił Giordino.
– Ani ja, kolego – dodał Woodson. – Ale musisz przyznać, że to pozwoli wyciągnąć niezły szmal ze sprzedaży polisy ubezpieczeniowej na życie.
– On nie widzi korzyści, jakie mu to da – rzekł Gunn. – Tylko pomyśl, jakie historyjki będziesz mógł nawijać swoim dziewczynom.
Tylko pomyśl, jak te ślicznotki będą oczarowane, kiedy im opowiesz o swoim bezbłędnym prowadzeniu największej podwodnej sondy dwudziestego wieku.
– Bezbłędnym? – odezwał się Giordino. – W takim razie powiedz mi, dlaczego prowadzę to cudo techniki, krążąc nad dnem o pięćset mil od wyznaczonego kursu?
Gunn wzruszył ramionami.
– Rozkazy…
Giordino wbił w niego wzrok.
– Mieliśmy być w Basenie Labradorskim, a tymczasem admirał Sandecker w ostatniej chwili zmienia nam kurs i każe badać denne równiny w głębinach w pobliżu Wielkiej Ławicy Nowofundlandzkiej. To nie ma sensu.
Gunn uśmiechnął się jak sfinks. Przez pewien czas nikt się nie odzywał, lecz Gunn nie musiał być wyjątkowo przenikliwy, by wiedzieć, jakie myśli kłębią im się w głowach. Miał pewność, że te same, co jemu. Tak jak on, cofnęli się o trzy miesiące w czasie i o dwa tysiące mil w przestrzeni, by ponownie znaleźć się w centrali Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych w Waszyngtonie, gdzie admirał James Sandecker opisywał najbardziej niewiarygodną operację podmorską tego dziesięciolecia.
– Jasny gwint – grzmiał admirał Sandecker. – Oddałbym moją całoroczną pensję za to, żeby móc być z wami.
Giordino pomyślał, że to czysta retoryka. Siedział na miękkiej skórzanej kanapie i dostrajał się do atmosfery odprawy u Sandeckera, leniwie puszczając kółka dymu z gigantycznego cygara, które wziął z pudełka stojącego na ogromnym biurku gospodarza, gdy tymczasem wszyscy skupiali uwagę na ściennej mapie Oceanu Atlantyckiego.
– No więc, oto on. – Sandecker po raz drugi głośno zaszurał pałeczką po mapie. – Prąd Lorelei. Powstaje przy zachodnim końcu Afryki, płynie na północ wzdłuż Grzbietu Środkowoatlantyckiego, potem skręca na wschód między Ziemią Baffina a Grenlandią i kończy się w Basenie Labradorskim.
– Nie jestem specjalistą od oceanografii, panie admirale – odezwał się Giordino – ale wygląda na to, że Lorelei miesza się z Golfsztromem.
– Nic podobnego. Golfsztrom jest prądem powierzchniowym, a Lorelei ma najzimniejszą, a więc najcięższą wodę w oceanie i płynie na głębokości przeciętnie tysiąca trzystu metrów.
– A zatem Lorelei płynie pod Golfsztromem – powiedział cicho Spencer, który po raz pierwszy zabrał głos.
– Bardzo słusznie – rzekł Sandecker, uśmiechnął się i mówił dalej: – Ocean zasadniczo składa się z dwóch warstw wody: wody powierzchniowej, czyli górnej, ogrzewanej przez słońce i dokładnie mieszanej przez wiatry, oraz warstwy zimnej, bardzo gęstej, która z kolei dzieli się na warstwę średnią, głęboką i denną. Te dwie zasadnicze warstwy nigdy się ze sobą nie mieszają.
– To brzmi ponuro i odstręczająco – powiedział Munk. – Już sam fakt, że jakiś facet z wisielczym humorem nazwał go imieniem reńskiej nimfy, która wabiła żeglarzy, by wpadali na skały, każe mi uważać ten prąd za ostatnie miejsce na ziemi, w jakim chciałbym się znaleźć.
Na ptasią twarz Sandeckera powoli wpełzał bezlitosny uśmiech.
– Przyzwyczajajcie się do tej nazwy, panowie, gdyż w samym środku tego prądu spędzimy pięćdziesiąt dni. To znaczy w y spędzicie.
– A niby co będziemy robić? – wyzywająco spytał Woodson.
– Nazwa ekspedycji dokładnie brzmi:,,Spływ z prądem Lorelei". Opuścicie się w batyskafie pięćset mil na północny zachód od Dakaru i rozpoczniecie podwodny rejs z prądem. Waszym głównym zadaniem będzie sprawdzenie batyskafu i jego wyposażenia. Jeśli w ich funkcjonowaniu nie dojdzie do zakłóceń, które wymagałyby skrócenia misji, to wypłyniecie na powierzchnię gdzieś w połowie września, mniej więcej w środku Basenu Labradorskiego.