– Wybaczy pan, ale wygląda to na lekką przesadę.
– Być może, a jednak to fakt. Pitt pokręcił głową.
– Toż to czysta fantazja. „Titanic" leży na głębokości prawie pięciu kilometrów. Ciśnienie wynosi tam kilkaset kilogramów na centymetr kwadratowy, panie Seagram, nie decymetr czy metr, ale centymetr kwadratowy. Trudności i przeszkody są ponad ludzką wyobraźnię. Nikt jeszcze nie próbował wydobyć „Andrei Dorii" czy „Lusitanii"… a one leżą na głębokości zaledwie stu metrów.
– Skoro potrafimy wysłać człowieka na Księżyc, to damy sobie radę z wydobyciem „Titanica" – argumentował Seagram.
– Tego się nie da porównać. Zanim czterotonowa kapsuła znalazła się na Księżycu, minęło dziesięć lat. Podniesienie z dna czterdziestu pięciu tysięcy ton stali to zupełnie co innego. Samo odszukanie wraku może potrwać wiele miesięcy.
– Poszukiwania już się prowadzi.
– Nic nie słyszałem… -…o akcji poszukiwawczej – dokończył za niego Seagram. – I nie powinien pan. Dopóki wymaga tego bezpieczeństwo, dopóty operacja ta pozostanie tajna. Nawet pański zastępca, Albert Giordano…
– Giordino.
– Faktycznie, Giordino, dziękuję panu. W tej właśnie chwili kieruje sondą badawczą nad dnem Atlantyku, absolutnie nie zdając sobie sprawy z rzeczywistego charakteru swojej misji.
– Ale przecież wyprawa z prądem Lorelei… pierwotną misją „Safony I" miało być prześledzenie trasy tego prądu.
– Nieprzypadkowa zbieżność. Zaledwie na kilka godzin przed opuszczeniem batyskafu na wodę admirał Sandecker mógł wydać rozkaz, by skierował się w rejon ostatniej znanej pozycji „Titanica".
Pitt odwrócił się i obserwował odrzutowiec pasażerski, odrywający się od głównego pasa startowego lotniska.
– Ale dlaczego ja? Czym sobie zasłużyłem na zaproszenie do wzięcia udziału w najbardziej szalonym przedsięwzięciu stulecia?
– Pan nie ma być tylko gościem, mój drogi panie Pitt. Będzie pan kierował całością prac związanych z wydobyciem wraku. Pitt spojrzał na Seagrama.
– Ale wciąż pozostaje pytanie, dlaczego ja? – powiedział z uporem.
– Zapewniam pana, że ten wybór nie wzbudza mojej radości – rzekł Seagram. – Skoro jednak Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych jest największym w kraju uznanym autorytetem w dziedzinie oceanografii, skoro czołowi eksperci od wydobywania wraków są jej pracownikami i skoro pan jest jej dyrektorem do zadań specjalnych, to wybór padł na pana.
– Teraz zaczyna mi świtać. Po prostu zajmuję niewłaściwe stanowisko w niewłaściwym czasie.
– Może pan to sobie dowolnie interpretować – rzekł Seagram znużonym głosem. – Muszę jednak przyznać, że pańskie dotychczasowe konto, jeśli chodzi o doprowadzanie trudnych zadań do pomyślnego końca, jest doprawdy imponujące. – Wyjął chusteczkę i wytarł sobie czoło. – Jeszcze jednym czynnikiem, który w istotny sposób przemawiał za panem, było to, że uważa się pana w pewnym sensie za eksperta od „Titanica".
– Zbieranie i studiowanie informacji o „Titanicu" jest tylko moim hobby, niczym więcej. Trudno, żeby to dawało mi kwalifikacje do nadzorowania prac związanych z wydobyciem wraku.
– Jednak admirał Sandecker ma pana, że użyję jego słów, za geniusza w kierowaniu ludźmi i koordynowaniu działań logistycznych – powiedział Seagram i niepewnie spojrzał na Pitta. – Podejmuje się pan tego zadania?
– Pan myśli, że sobie z nim nie poradzę, prawda, Seagram?
– Szczerze mówiąc tak, ale kiedy człowiek wisi na włosku nad przepaścią, to nie krytykuje tego, kto przychodzi mu na ratunek. Pitt uśmiechnął się nieznacznie.
– Pańska wiara we mnie jest wzruszająca.
– No więc?
Przez kilka chwil Pitt siedział zamyślony. Wreszcie prawie niezauważalnie skinął głową i spojrzał w oczy Seagramowi.
– Zgoda, przyjacielu, jestem do waszej dyspozycji, ale nie mówcie hop, dopóki ten stary zardzewiały wrak nie zostanie przycumowany w nowojorskim doku. W Las Vegas nie ma bukmachera, który by dał jakąkolwiek szansę tej zwariowanej eskapadzie. Kiedy odszukamy „Titanica", jeżeli w ogóle go znajdziemy, to może się okazać, że jego kadłub jest zbyt zniszczony, aby dał się podnieść. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych i choć nawet się nie domyślam, co jest aż tak cenne dla rządu, żeby usprawiedliwiało te zabiegi, to spróbuję, Seagram. Nic więcej nie mogę obiecać.
Uśmiechnął się szeroko i wstał,
– Skończyłem przemówienie. A teraz wyjdźmy z tego piekarnika i poszukajmy sobie jakiegoś klimatyzowanego koktajlbaru z miłym chłodkiem, gdzie postawi mi pan drinka. Przynajmniej w ten sposób należałoby uczcić to, że udało się panu wykonać najtrudniejsze tajne zadanie roku.
Seagram był zbyt wyczerpany, żeby zdobyć się na coś więcej niż tylko wzruszenie ramion w bezradnym geście, wyrażającym zgodę.
26.
John Vogel z początku potraktował kornet zwyczajnie, jak jeszcze jeden przedmiot do konserwacji. Ten model nie należał do rzadkości. W jego konstrukcji nie zauważył nic szczególnego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie kolekcjonera – zresztą w tym stanie właściwie nikogo by nie zainteresował. Wciśnięte wentyle były skorodowane i zakleszczone; mosiądz stracił swą barwę pod warstwą jakiegoś dziwnego brudu, a z błota wypełniającego rurki dobywała się nieprzyjemna rybia woń.
Vogel uznał, że instrument nie zasługuje na to, by on się nim zajmował, i postanowił przekazać go jednemu ze swoich asystentów. Sam wprost uwielbiał przywracać pierwotny wygląd instrumentom egzotycznym: starym chińskim i rzymskim fanfarom o długich prostych rurach i świdrujących tonach, pogiętym instrumentom blaszanym, niegdyś należącym do sław z początków jazzu, wszystkim tym, z którymi wiązał się kawałek historii muzyki. Mozolnie je naprawiał z cierpliwością zegarmistrza, wkładając w to cały swój kunszt, aż błyszczały jak nowe i wydawały jasne, czyste tony.
Zawinął kornet w starą powłoczkę i oparł o ścianę swojego gabinetu.
Cicho zabrzmiał dźwięczny gong interkomu.
– Tak, Mary, o co chodzi?
– Mam na linii admirała Jamesa Sandeckera z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych – odezwała się sekretarka głosem przypominającym zgrzyt paznokcia skrobiącego po tablicy. – Mówi, że to pilne.
– Dobra, dawaj go – powiedział Vogel i podniósł słuchawkę telefonu.
– Panie Vogel, tu James Sandecker.
Fakt, że Sandecker sam nakręcił numer jego telefonu i nie chełpił się swoim admiralskim stopniem, bardzo Vogla zdziwił.
– Słucham, panie admirale, czym mogę służyć?
– Czy pan już to otrzymał?
– A co miałem otrzymać?
– Starą trąbkę.
– A, ten kornet – powiedział Vogel. – Rano znalazłem go na biurku bez żadnych informacji. Myślałem, że to jakiś dar dla muzeum.
– To moja wina, panie Vogel. Powinienem był pana uprzedzić, ale nie miałem czasu.
Przynajmniej szczere usprawiedliwienie, pomyślał Vogel.
– Co mógłbym dla pana zrobić, admirale?
– Byłbym wdzięczny, gdyby pan zbadał tę rzecz i powiedział mi, co panu o niej wiadomo. Data produkcji i tak dalej.
– Pan mi pochlebia, admirale, ale dlaczego zwraca się pan z tym do mnie?
– Skoro jest pan kustoszem Działu Muzycznego Muzeum imienia George'a Waszyngtona, to wybór ten wydaje się logiczny. Poza tym jeden z naszych wspólnych znajomych powiedział mi, że świat stracił drugiego Harry'ego Jamesa, kiedy pan postanowił poświęcić się pracy naukowej.
Mój Boże, prezydent, pomyślał Vogel. Punkt dla Sandeckera. Zna właściwych ludzi.
– Można by o tym dyskutować – rzekł Vogel. – Kiedy chciałby pan mieć moją opinię?
– W dogodnym dla pana terminie.
Vogel uśmiechnął się do siebie. Taka uprzejma prośba wymaga dodatkowych starań.
– Najdłużej trwa kąpiel usuwająca korozję. Przy odrobinie szczęścia powinienem mieć coś dla pana jutro rano.
– Dziękuję, panie Vogel – rzekł ucieszony Sandecker. – Jestem panu bardzo wdzięczny.