Było w nim jakieś chorobliwe piękno. Członkowie załogi batyskafu niemal widzieli jadalnie i salony zalane światłem, wypełnione tłumami beztroskich, śmiejących się pasażerów. Wyobrażali sobie biblioteki statku zawalone książkami, palarnie pełne błękitnej mgiełki dymu z cygar, orkiestrę grającą ragtime z przełomu wieków; pasażerów spacerujących po pokładach: bogaczy, sławnych ludzi, mężczyzn w eleganckich strojach wieczorowych, kobiety w barwnych długich sukniach, niańki z dziećmi ściskającymi ukochane zabawki; Astorów, Guggenheimów i Strausów w pierwszej klasie, średnio zamożną burżuazję, nauczycieli, księży, studentów i pisarzy w drugiej, w trzeciej zaś emigrantów, irlandzkich chłopów z rodzinami, drwali, piekarzy, krawców i górników z zapadłych wsi w Szwecji, Rosji i Grecji. Na koniec prawie dziewięćsetosobową załogę, od oficerów po kucharzy, stewardów, chłopców od wind i pracowników maszynowni.
W ciemnościach za drzwiami i iluminatorami znajdowały się bogato wyposażone wnętrza. Jak teraz wygląda pływalnia, kort do squasha, turecka łaźnia? Czy w sali recepcyjnej nadal wiszą choćby zbutwiałe resztki wspaniałego gobelinu? Co się stało z zegarem z brązu nad głównymi schodami, z kryształowymi kandelabrami w eleganckiej kawiarni „Cafe Parisien" i finezyjnie zdobionym sufitem jadalni pierwszej klasy? Być może szczątki kapitana Edwarda J. Smitha wciąż leżą gdzieś na mostku? Jakie tajemnice ujawni ten wrak, który niegdyś był ogromnym pływającym pałacem, jeżeli kiedykolwiek znów ujrzy światło słońca?
Kamery nieustannie błyskały lampami stroboskopowymi, kiedy niewielki batyskaf krążył jak intruz wokół ogromnego kadłuba. Duża, ponad półmetrowa ryba z ogonem niczym u szczura, wielkimi oczami i potężną głową, przepłynęła nad pochylonymi pokładami, okazując całkowitą obojętność błyskom światła reflektorów „Ślimaka Morskiego".
Wydawało się, że minęło wiele godzin, zanim batyskaf, z twarzami załogi wciąż przylepionymi do iluminatorów, uniósł się nad dachem sali klubowej pierwszej klasy, zawisł tam na kilka chwil i pozostawił niewielką elektroniczną kapsułę sygnalizacyjną. Jej impulsy niskiej częstotliwości będą wskazywały drogę do wraka przyszłym wyprawom. Potem batyskaf łagodnie skierował się w górę, wygasiwszy reflektory.
„Titanic" znowu został sam. Wkrótce pojawią się przy nim inne statki głębinowe i ludzie ponownie będą pracowali przy jego stalowym kadłubie, jak tyle lat temu na wielkich pochylniach stoczni Harlanda i Wolffa w Belfaście.
Później być może, lecz tylko być może, statek ten mimo wszystko dotrze do swojego pierwotnego portu przeznaczenia.
Część IV. „Titanic”
Maj 1988 roku
37.
Sekretarz Generalny KPZR, Georgij Antonow, z namaszczeniem zapalił fajkę i przyjrzał się osobom siedzącym dokoła długiego mahoniowego stołu konferencyjnego.
Z prawej strony miał admirała Borysa Słojuka, szefa wywiadu sowieckiej marynarki wojennej, i jego asystenta, kapitana Prewłowa. Naprzeciw nich siedzieli Władimir Polewoj, dyrektor wydziału KGB, który zajmował się tajemnicami obcych mocarstw, oraz Wasilij Tilewicz, marszałek Związku Radzieckiego i główny szef bezpieczeństwa.
Antonow z miejsca przystąpił do rzeczy.
– Otóż wydaje się, że Amerykanie są zdecydowani wydobyć „Titanica" na powierzchnię – powiedział i zajrzał do leżących przed nim dokumentów. – Wygląda to na duże przedsięwzięcie. Dwa statki zaopatrzeniowe, trzy pomocnicze, cztery głębinowe. – Popatrzył na admirała Słojuka i Prewłowa. – Czy mamy w tym rejonie jakiegoś obserwatora?
Prewłow skinął głową.
– Oceanograficzny statek badawczy „Michaił Kurkow" pod komendą kapitana Iwana Parotkina krąży po tym obszarze.
– Towarzysza Parotkina znam osobiście – dodał Słojuk. – To dobry marynarz.
– Skoro Amerykanie wydają setki milionów dolarów na wydobycie siedemdziesięciosześcioletniej kupy złomu, to muszą mieć jakiś ważny powód – powiedział Antonow.
– Jest powód – odparł admirał Słojuk poważnym tonem. – Powód, który zagraża istocie naszego bezpieczeństwa. – Skinął na Prewłowa i kapitan zaczął rozdawać czerwone teczki z napisem „Plan Sycylijski" osobom siedzącym po drugiej stronie stołu, pierwszą wręczając Antonowowi. – Dlatego właśnie poprosiłem was o to spotkanie. Moi ludzie zdobyli ogólny zarys przygotowywanego przez Amerykanów nowego tajnego systemu obrony. Myślę, że uznacie go za szokujący, jeśli nie przerażający.
Wszyscy, łącznie z Antonowem, otworzyli teczki i zaczęli czytać. Przez jakieś pięć minut sekretarz generalny był zajęty lekturą, od czasu do czasu spoglądając na Słojuka. Twarz Anionowa odzwierciedlała jego kolejne reakcje, począwszy od profesjonalnego zainteresowania, poprzez szczere zakłopotanie i zdumienie, a skończywszy na całkowitym zaszokowaniu.
– To niewiarygodne, towarzyszu admirale, absolutnie niewiarygodne.
– Czy taki system obrony jest możliwy? – spytał marszałek Tilewicz.
– To samo pytanie zadałem pięciu spośród naszych najwybitniejszych naukowców. Wszyscy byli zgodni co do tego, że teoretycznie taki system jest możliwy, ale pod warunkiem posiadania dostatecznie silnego źródła energii.
– A wy sądzicie, że to źródło znajduje się w ładowniach „Titanica"? – zapytał Tilewicz.
– Jesteśmy tego pewni, towarzyszu marszałku. Jak wspomniałem w raporcie, istotnym elementem, niezbędnym do realizacji „Planu Sycylijskiego", jest mało znany pierwiastek pod nazwą bizanium. Wiemy, że siedemdziesiąt sześć lat temu Amerykanie wykradli z rosyjskiej ziemi całe światowe zasoby tego pierwiastka. Na szczęście dla nas mieli pecha… wysłali go statkiem, który zatonął.
Antonow z niedowierzaniem kręcił głową.
– Jeżeli to, co twierdzicie w swoim raporcie, jest prawdą, Amerykanie mają możliwość strącania naszych rakiet międzykontynentalnych z taką samą łatwością, z jaką pastuch kóz odgania muchy.
Słojuk z powagą pokiwał głową.
– Obawiam się, że to przerażająca prawda. Skonsternowany Polewoj z podejrzliwą miną pochylił się nad stołem.
– Twierdzicie tu, że waszym informatorem jest wysoko postawiony pracownik ministerstwa obrony Stanów Zjednoczonych.
– Zgadza się – odparł Prewłow, z szacunkiem skłoniwszy głowę. – Rozczarował się do rządu amerykańskiego z powodu afery Watergate i od tego czasu przysyła mi wszelkie materiały, które uważa za istotne.
Antonow świdrującym wzrokiem spojrzał na Prewłowa.
– Myślicie, że oni zdołają to zrobić, kapitanie Prewłow?
– Wydobyć „Titanica"?
Antonow potwierdził skinieniem głowy.
Prewłow wytrzymał jego spojrzenie.
– Proszę sobie przypomnieć, jak w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku Centralna Agencja Wywiadowcza z powodzeniem przeprowadziła próbę wydobycia naszego atomowego okrętu podwodnego z głębokości ponad pięciu kilometrów w pobliżu Hawajów… chyba CIA nazwała to „Operacją Jennifer"… ja nie mam prawie żadnych wątpliwości, że Amerykanie dysponują technicznymi możliwościami doprowadzenia „Titanica" do portu nowojorskiego. Tak, towarzyszu Antonow, jestem głęboko przekonany, że to zrobią.
– Nie podzielam waszej opinii – rzekł Polewoj. – Statek wielkości „Titanica" to nie to samo, co okręt podwodny.