Выбрать главу

– A co z zassaniem? – upierał się głos z „Science Today". – Czy po tylu latach leżenia w mule „Titanic" nie będzie zbyt mocno przywarty do dna?

– Rzeczywiście będzie – odparła Dana i gestem poprosiła o światło.

Kiedy się zapaliło, oślepiona jego blaskiem przez kilka chwil mrugała oczami, zanim zobaczyła, kto jej zadawał te pytania. Był to szatyn w średnim wieku; na nosie miał duże okulary w metalowej oprawce.

– W momencie, gdy obliczenia wykażą, że wewnątrz wraku znajduje się dostateczna ilość powietrza, by wynieść go na powierzchnię, wówczas dostarczająca je rura zostanie odłączona od kadłuba i w osady wokół kilu „Titanica" zacznie się nią wtłaczać specjalny elektrolit, przygotowany przez spółkę Myers-Lentz. W wyniku reakcji chemicznej, powodującej rozpad cząsteczek osadów, powstanie piana, która zniesie tarcie statyczne i tym samym pozwoli wrakowi oderwać się od dna.

Jeszcze jeden mężczyzna podniósł rękę.

– Jeżeli ta operacja zakończy się powodzeniem i „Titanic" zacznie się wznosić ku powierzchni, to czy nie istnieje możliwość, że statek odwróci się do góry dnem? W czasie czterokilometrowej drogi pozbawionemu równowagi obiektowi o ciężarze czterdziestu pięciu tysięcy ton trudno będzie zachować prawidłową pozycję.

– Ma pan rację. Rzeczywiście istnieje możliwość, że wrak odwróci się do góry dnem, ale w jego dolnych ładowniach zamierzamy zostawić wystarczającą ilość wody, która temu zapobiegnie, pełniąc rolę balastu.

Podniosła się jakaś młoda kobieta o męskim wyglądzie i pomachała ręką.

– Doktor Seagram, jestem Connie Sanchez z tygodnika „Wyższość Kobiet". Moje czytelniczki pragnęłyby się dowiedzieć, jakie pani rozwinęła w sobie mechanizmy obronne, by móc na co dzień skutecznie konkurować z egoistycznymi grupkami, którzy zdominowali ten zawód?

Pytanie to sprawiło, że zebrani w sali dziennikarze z zażenowaniem umilkli. Boże, pomyślała Dana, prędzej czy później musiało do tego dojść. Odsunęła się od pulpitu i stanęła w niedbałej, prawie kuszącej pozie.

– Moja odpowiedź, pani Sanchez, absolutnie nie nadaje się do publikacji.

– A więc robi pani unik – stwierdziła Connie Sanchez z uśmiechem wyższości.

Dana udała, że go nie zauważyła.

– Po pierwsze uważam, że nie potrzebuję żadnych mechanizmów obronnych. Moi koledzy wystarczająco szanują mnie za inteligencję, by liczyć się z moim zdaniem. Nie muszę chodzić bez stanika czy pokazywać nóg, żeby zwracali na mnie uwagę. Po drugie wolę konkurować na dobrze znanym mi gruncie swojej własnej płci, co nie powinno nikogo dziwić, jeżeli uwzględni się fakt, że stu czternastu spośród czterystu czterdziestu naukowców w NUMA to kobiety. A po trzecie, pani Sanchez, jedyne głupie osoby, jakie miałam pecha spotkać w życiu, reprezentowały żeńską część rodu ludzkiego.

Na chwilę sala osłupiała z wrażenia. Krępującą ciszę przerwał nagle jakiś głos.

– Brawo, pani doktor! – wykrzyknęła drobna siwowłosa dziennikarka z „Chicago Daily". – Ale ją pani załatwiła!

Szmer aplauzu przeszedł w burzę oklasków. Zaprawieni w bojach waszyngtońscy dziennikarze wyrażali swoje uznanie owacją na stojąco.

Connie Sanchez siedziała na swoim miejscu czerwona ze złości, miotając lodowate spojrzenia. Zauważywszy, że jej wargi układają się w słowo „suka", Dana odpowiedziała ironicznym uśmiechem zadowolenia z siebie, co dobrze potrafią robić jedynie kobiety. Jak słodkie jest schlebianie, pomyślała.

40.

Od wczesnego ranka nieustannie wiało z północnego wschodu. Późnym popołudniem wiatr stężał do wichury o prędkości czterdziestu pięciu węzłów, która tak wzburzyła ocean, że statki uczestniczące w operacji podnoszenia wraku podskakiwały na falach jak papierowe kubki. Sztorm przyniósł ze sobą falę paraliżującego zimna znad pustkowi poza kołem polarnym. Nikt nie odważył się wyjść na oblodzone pokłady. Nie jest tajemnicą, że to wiatr odbiera ciepło ciału. Ludzie odczuwają większy chłód i gorzej znoszą temperaturę pięciu stopni poniżej zera przy wietrze o prędkości trzydziestu pięciu węzłów niż wówczas, gdy mróz sięga dwudziestu pięciu stopni, ale nie wieje. Wiatr szybciej pozbawia ciepła, niż organizm je wytwarza – to nieprzyjemne zjawisko znane jest jako tzw. czynnik oziębiający.

Joel Farquar, specjalista od pogody, wypożyczony przez „Koziorożca" z Federalnego Zarządu Służb Meteorologicznych, zdawał się nie zwracać uwagi na sztorm szalejący za oknami centrali operacyjnej, kiedy obserwował instrumenty odbierające sygnały z satelitów meteorologicznych, które co dwadzieścia cztery godziny przysyłały z kosmosu zdjęcia północnego Atlantyku.

– No i jaką przyszłość wróży nam twój przewidujący umysł? – spytał Pitt, próbując utrzymać równowagę na rozkołysanej podłodze.

– Za godzinę sztorm zacznie słabnąć – odparł Farquar. – Nim jutro wstanie słońce, szybkość wiatru powinna spaść do dziesięciu węzłów.

Farquar nie podniósł wzroku, kiedy mówił. Ten pracowity niski mężczyzna o czerwonej twarzy był całkowicie pozbawiony poczucia humoru i życzliwości. Cieszył się jednak szacunkiem wszystkich uczestników operacji ze względu na pełen poświęcenia stosunek do pracy i fakt, że jego prognozy zawsze dokładnie się sprawdzały.

– Nawet najlepiej opracowane plany… – mruknął Pitt do siebie. – Kolejny stracony dzień. Cztery razy w tygodniu musimy przerywać i zostawiać na boi rurę do pompowania powietrza.

– To Bóg zsyła sztormy – obojętnie stwierdził Farquar. Kiwnął głową w stronę dwóch rzędów monitorów telewizyjnych, które zajmowały całą przednią ścianę centrali operacyjnej na „Koziorożcu". – Przynajmniej im to w ogóle nie przeszkadza.

Pitt spojrzał na ekrany, które pokazywały batyskafy spokojnie pracujące przy wraku, cztery kilometry pod powierzchnią niespokojnego morza. Ich samowystarczalność była błogosławieństwem dla całego przedsięwzięcia. Z wyjątkiem „Ślimaka Morskiego", którego maksymalny czas zanurzenia wynosił tylko osiemnaście godzin, teraz bezpiecznie umocowanego do pokładu „Modoca", pozostałe trzy batyskafy mogły przebywać przy „Titanicu" pięć dni z rzędu i dopiero po tym okresie wracały na powierzchnię dla wymiany załóg. Pitt odwrócił się do Ala Giordina, pochylonego nad dużym stołem z mapami.

– Jaki jest szyk statków pomocniczych?

Giordino wskazał ręką maleńkie, pięciocentymetrowe modele rozrzucone po mapie.

– „Koziorożec" jak zwykle w środku. „Modoc" z dziobu na kursie, a „Bomberger" wlecze się trzy mile za rufą.

Pitt spojrzał na model „Bombergera". Był to nowy statek, specjalnie skonstruowany do wydobywania wraków z dużych głębokości.

– Każ jego kapitanowi zbliżyć się na jedną milę.

Giordino kiwnął głową w stronę łysego radiooperatora, który siedział przed nadajnikiem, dla bezpieczeństwa przypięty do pochyłego pulpitu.

– Słyszałeś, Curley? Przekaż „Bombergerowi", żeby się zbliżył na milę z rufy.

– A co ze statkami zaopatrzeniowymi? – spytał Pitt.

– Żadnych problemów. Taka pogoda to małe piwo dla tak dużych łajb jak one. „Alhambra" zajmuje swoją pozycję z lewej burty, a „Monterey Park" jest tam, gdzie powinien być, z prawej.

Pitt ruchem głowy wskazał mały czerwony model.

– Widzę, że nasi rosyjscy przyjaciele są ciągle z nami.

– „Michaił Kurkow"? – spytał Giordino. Wziął do ręki niebieską replikę okrętu wojennego i postawił ją przy czerwonym modelu. – Noo… ale ta zabawa nie jest dla niego zbyt przyjemna, bo krążownik rakietowy „Junona" z wyrzutniami pocisków kierowanych trzyma się go, jakby go kto przykleił.

– A boja sygnałowa wraku?

– Spokojnie sobie popiskuje z głębokości dwudziestu pięciu metrów – oznajmił Giordino. – Tylko tysiąc dwieście metrów stąd, co do milimetra, w namiarze pięćdziesiąt dziewięć, to znaczy na południowy wschód.

– Dzięki Bogu nie zdryfowaliśmy – powiedział Pitt i westchnął.

– Nie denerwuj się – rzekł Giordino, uśmiechając się pocieszająco. – Za każdym razem, gdy trochę podmucha, zachowujesz się jak matka, której córka wraca z randki o północy.