Выбрать главу

Cztery ogromne kwadrofoniczne kolumny zagrzmiały muzyką z gramofonu umieszczonego w jednej z lustrzanych ścian i obsługiwanego przez prezenterkę. Na zatłoczonym parkiecie wielkości znaczka pocztowego gęsty dym z papierosów przecinały kolorowe błyskawice jaskrawego światła, strzelające z sufitu dyskoteki. Donner samotnie siedział przy stoliku, obojętnie patrząc na pary tańczące w rytm hałaśliwej muzyki.

Jakaś drobna blondynka podeszła do niego i nagle się zatrzymała.

– Wzięty adwokat?

Donner podniósł wzrok, roześmiał się i wstał.

– Miss Sheldon…

– Marie – powiedziała z miłym uśmiechem.

– Pani tu sama?

– Nie, jestem z pewnym małżeństwem i czuję się jak piąte koło u wozu.

Donner spojrzał tam, gdzie pokazała, ale trudno byłoby mu powiedzieć, o kogo jej chodziło w tłumie kłębiącym się na parkiecie. Podstawił krzesło.

– Już ma pani partnera.

W pobliżu znalazła się kelnerka roznosząca koktajle i przyjęła zamówienie od Donnera, który musiał przekrzykiwać hałas. Kiedy z powrotem odwrócił się do Marie, wówczas zauważył, że patrzy na niego z aprobatą.

– Jak na fizyka, nieźle się pan prezentuje, panie Donner.

– Cholera! A ja chciałem dziś wyglądać na agenta CIA. Uśmiechnęła się szeroko.

– Dana opowiadała mi o pańskich eskapadach. To wstyd sprowadzać biedne dziewczęta na manowce.

– Niech pani jej nie wierzy. Przy kobietach właściwie jestem nieśmiały i zamknięty w sobie.

– Czyżby?

– Słowo harcerza – odpowiedział podając jej ogień. – A co dzisiaj robi Dana?

– Ale chytrusek. To dlatego tak szybko mnie pan poderwał.

– Skądże znowu. Po prostu…

– Oczywiście, to nie pański interes, ale Dana chyba już płynie statkiem po północnym Atlantyku.

– Urlop dobrze jej zrobi.

– Rzeczywiście umie pan ciągnąć za język biedne dziewczęta – stwierdziła Marie. – A tak przy okazji, może pan zawiadomić swojego kumpla, Gene'a Seagrama, że ona nie jest na urlopie, lecz opiekuje się armią dziennikarzy, którzy na własne oczy chcą w przyszłym tygodniu zobaczyć wydobycie „Titanica".

– Właśnie ja ją o to poprosiłem.

– Wspaniale. Zawsze imponowali mi mężczyźni, którzy potrafią się przyznać, że zrobili głupstwo. – Podniosła oczy i spojrzała na niego filuternie. – Jak już to ustaliliśmy, dlaczego mi się pan nie oświadcza?

Donner zmarszczył brwi.

– Czy to nie w takich wypadkach skromne panienki mówią: „Ależ proszę pana, ja pana prawie nie znam"? Wzięła go za rękę i wstała.

– Chodźmy więc.

– Czy mogę wiedzieć dokąd?

– Do ciebie – powiedziała z figlarnym uśmiechem.

– Do mnie?

Dla Donnera wypadki najwyraźniej toczyły się zbyt szybko.

– Jasne. Musimy pójść do łóżka, no nie? W jakiż inny sposób może się poznać dwoje zaręczonych ludzi, którzy mają się pobrać?

44.

Pitt w niedbałej pozie siedział w przedziale pociągu, leniwie obserwując krajobraz Devonu przesuwający się za oknem. Koło Dawlish tory biegły łukiem nad brzegiem morza. Na Kanale dostrzegł flotyllę trawlerów rybackich, wypływających na poranny połów. Kiedy jednak wkrótce się rozpadało, a deszcz spływający strużkami po szybach pokrył je mgiełką i zamazał widok, Pitt znów zaczął bezmyślnie przewracać kartki czasopisma, które leżało na jego kolanach.

Gdyby przed dwoma dniami ktoś mu powiedział, że weźmie krótki urlop, wówczas uznałby go za głupca, a nawet za kompletnego wariata, zwłaszcza jeśliby dodał, że pojedzie do Teignmouth w hrabstwie Devonshire, niewielkiego uzdrowiska z niespełna trzynastoma tysiącami mieszkańców, malowniczo położonego na południowo-zachodnim wybrzeżu Anglii, tylko po to, żeby zrobić wywiad z umierającym starcem.

Za tę pielgrzymkę powinien być wdzięczny admirałowi Jamesowi Sandeckerowi, który dokładnie tak to nazwał, kiedy wezwał Pitta do centrali NUMA w Waszyngtonie. Pielgrzymką do ostatniego żyjącego członka załogi „Titanica".

– Nie ma o czym dyskutować – stanowczo oświadczył Sandecker. – Jedziesz do Teignmouth.

– To bez sensu – odpowiedział Pitt, nerwowo krążąc po pokoju.

Po miesiącach spędzonych na rozhuśtanym pokładzie „Koziorożca" inadal miał chwiejny krok. – Sprowadzasz mnie na ląd w najważniejszym momencie operacji, mówisz, że w moim zespole jest dwóch rosyjskich agentów o nie ustalonej tożsamości, którzy mają carte blanche na wymordowanie mojej załogi, bo osobiście chroni ich CIA, i na tym samym oddechu każesz mi wysłuchać ostatniej woli jakiego umierającego starego Angola.

– Przypadkowo ten „stary Angol" jest jedynym żyjącym członkiem załogi „Titanica".

– Ale co on ma wspólnego z naszą operacją? – upierał się Pitt. – Komputery obliczyły, że za trzy doby kadłub „Titanica" może w każdej chwili oderwać się od dna.

– Uspokój się, Dirk. Jutro wieczorem powinieneś już być z powrotem na pokładzie „Koziorożca". Do najważniejszego momentu pozostało jeszcze mnóstwo czasu. Rudi Gunn może poradzić sobie z każdym problemem, jaki się pojawi w czasie twojej nieobecności.

– Nie mam wyboru – powiedział Pitt, z rezygnacją machnąwszy reką.

Sandecker uśmiechnął się łaskawie.

– Wiem, co myślisz… że jesteś niezastąpiony. No cóż, chciałbym cię poinformować, że dysponujesz najlepszymi na świecie specjalistami od wydobywania statków. Jestem przekonany, że jakoś sobie bez ciebie poradzą w ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin.

Pitt się uśmiechnął, ale nie był to uśmiech wesoły.

– Kiedy mam wyjechać?

– W hangarze NUMA w Dulles czeka odrzutowiec, którym

polecisz do Exeter. Stamtąd do Teignmouth możesz dojechać pociągiem.

– A po powrocie mam się zameldować u ciebie w Waszyngtonie?

– Nie, wystarczy, jak się zameldujesz na pokładzie „Koziorożca".

Pitt spojrzał na niego zdziwiony.

– Na pokładzie „Koziorożca"…?

– Naturalnie. A co, myślałeś, że kiedy ty będziesz sobie odpoczywał na wsi w Anglii, to ja zrezygnuję z obejrzenia powrotu „Titanica", gdyby statek wydobyto przed planowanym terminem?

Na stacji Pitt wziął taksówkę i wąską drogą nad ujściem rzeki dojechał do niewielkiego domku z oknami wychodzącymi na morze. Zapłacił kierowcy, wszedł przez obrośniętą winem bramę i ruszył alejką między szpalerami różanych krzewów. Kiedy zapukał, drzwi otworzyła mu dziewczyna o przepaścistych fiołkowych oczach, pięknie wyszczotkowanych rudych włosach i miękkim głosie z nieznaczną domieszką szkockiego akcentu.

– Dzień dobry panu.

– Dzień dobry – powiedział z lekkim skinieniem głowy. – Nazywam się Dirk Pitt i…

– Ach tak, admirał Sandecker przysłał telegram, że pan przyjeżdża. Proszę wejść. Komandor czeka na pana.

Dziewczyna miała na sobie starannie wyprasowaną białą bluzkę, zielony wełniany sweter i pasującą do niego spódniczkę. Zaprowadziła gościa do salonu. Pokój był przytulny i wygodny, na kominku palił się ogień. Nawet gdyby Pitt nie wiedział, że gospodarz jest emerytowanym marynarzem, z łatwością by się tego domyślił po wystroju wnętrza. Modele okrętów wypełniały półki, a oprawione w ramki oleodruki sławnych żaglowców zdobiły wszystkie cztery ściany. Przy oknie wychodzącym na Kanał stał wielki mosiężny teleskop, w jednym kącie pokoju zaś błyszczało koło sterowe, dokładnie wypolerowane woskiem, jakby w oczekiwaniu na jakiegoś dawno zapomnianego sternika.

– Chyba miał pan bardzo męczącą podróż – powiedziała dziewczyna. – Nie zjadłby pan śniadania?

– Dobre wychowanie każe mi odmówić, lecz żołądek upomina się o swoje.

– Amerykanie są znani z dobrego apetytu. Byłabym niepocieszona, gdyby pod tym względem pan mnie rozczarował.

– Zrobię, co tylko w mojej mocy, żeby podtrzymać jankeską tradycję, miss…