– Proszę mi wybaczyć, że się jeszcze nie przedstawiłam. Jestem Sandra Ross, prawnuczka komandora. – Rozumiem, że pani się nim opiekuje.
– Kiedy tylko mogę. Jestem stewardesą w Bristolskich Liniach Lotniczych i gdy ja mam loty, dogląda go pewna kobieta z miasteczka. – Gestem zaprosiła Pitta do przedpokoju. – Najlepiej będzie, jak pan teraz porozmawia z dziadkiem. Jest bardzo, bardzo stary, ale umiera z ciekawości… pragnie wszystkiego się dowiedzieć o wydobywaniu „Titanica".
Delikatnie zapukała do drzwi i lekko je uchyliła.
– Komandorze, pan Pitt chciałby się z tobą zobaczyć.
– No więc dawaj go tu – w odpowiedzi zachrypiał jakiś głos – zanim mój statek rozbije się na skałach.
Odsunęła się na bok i Pitt wszedł do pokoju.
Komandor Sir John L. Bigalow, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego, odznaczony Orderem Rezerwy, emerytowany oficer Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej, siedział oparty o poduszki w łóżku przypominającym koję i badawczo patrzył na Pitta głęboko osadzonymi niebieskimi oczami o marzycielskim spojrzeniu z innej epoki. Jego rzadkie włosy na głowie były całkiem siwe, tak samo jak broda, a ogorzała twarz wskazywała, że był człowiekiem morza. Miał na sobie wytarty golf, nałożony na coś, co przypominało nocną koszulę z czasów Dickensa. Wyciągnął mocną kościstą rękę.
Pitt uścisnął podaną dłoń i zdziwił się, że jej chwyt był tak silny.
– To dla mnie naprawdę wielki zaszczyt, panie komandorze. Tyle razy czytałem o pańskim bohaterstwie w czasie opuszczania „Titanica".
– Toż to kpiny – obruszył się starzec. – Byłem torpedowany i znajdowałem się na łasce fal podczas obu wojen światowych, a wszyscy zawsze mnie pytają tylko o tę noc na „Titanicu". – Wskazał ręką krzesło. – Niechże pan tam nie stoi jak jakiś gołowąs w czasie swojego pierwszego rejsu. Siadaj pan, siadaj.
Pitt zrobił, co mu kazano.
– Teraz opowiadaj pan o statku. Jak wygląda po tylu latach? Byłem młody, kiedy na nim służyłem, a wciąż pamiętam każdy jego pokład.
Pitt sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął kopertę z fotografiami i podał ją Bigalowowi.
– Może te zdjęcia dadzą panu pojęcie o jego obecnym stanie. Jeden z naszych batyskafów zrobił je kilka tygodni temu.
Komandor Bigalow nałożył okulary do czytania i zaczął oglądać fotografie. Tykający przy łóżku zegar okrętowy odmierzył kilka minut, zanim stary marynarz, pogrążony w myślach o przeszłości, podniósł oczy pełne smutku.
– Ten statek był klasą dla siebie. Naprawdę. Ja to wiem. Pływałem na nich wszystkich: na „Olympicu"… „Aquitanii"… „Queen Mary". Na swoje czasy z pewnością były one wspaniałe i nowoczesne, ale gdzie im tam do wyposażenia „Titanica", które wykonano z taką dbałością i mistrzostwem: te cudowne boazerie i wspaniałe luksusowe kabiny. Taak… ten statek wciąż jeszcze rzuca jakiś dziwny urok.
– Coraz większy z upływem lat – przyznał Pitt.
– O, tu, tutaj… przy lewoburtowym nawiewniku na dachu pomieszczeń oficerskich – powiedział Bigalow podnieconym głosem, wskazując palcem jedno ze zdjęć. – Tu właśnie stałem, kiedy „Titanic" tonął pod moimi nogami, i stąd fala zmyła mnie do morza. – Twarz komandora jakby odmłodniała o kilkadziesiąt lat. – Ależ tej nocy morze było zimne. Miało temperaturę poniżej zera.
Przez następne dziesięć minut opowiadał o pływaniu w lodowatej wodzie, o cudownym natknięciu się na linę prowadzącą do przewróconej łodzi ratunkowej ze straszliwą masą walczących ludzi, o rozdzierających krzykach, które powoli zamierały, o długich godzinach spędzonych na kurczowym trzymaniu się kilu szalupy wraz z trzydziestoma innymi ludźmi, tulącymi się do siebie w obronie przed zimnem, o emocjach, jakie przeżywali, kiedy pojawił się liniowiec Cunarda, „Carpathia", który ich wyratował. W końcu starzec westchnął i spojrzał na Pitta ponad szkłami okularów.
– Czy ja pana nie zanudzam, panie Pitt?
– Ależ skądże – odparł Pitt. – Słuchanie kogoś, kto przeżył to wydarzenie, to prawie tak, jakby samemu się w nim uczestniczyło.
– Wobec tego spróbuję opowiedzieć panu jeszcze jedną dłuższą historię – rzekł Bigalow. – Dotychczas nigdy nikomu nie mówiłem o moich ostatnich minutach na statku, zanim poszedł na dno. Nie wspomniałem o tym ani jednym słowem, kiedy przesłuchiwano mnie w sprawie zatonięcia, ani przed senacką komisją dochodzeniową Stanów Zjednoczonych, ani przed brytyjskim sądem śledczym. Nie pisnąłem słowa dziennikarzom ani literatom pracującym nad książkami o tej tragedii. Pan, proszę pana, będzie pierwszą i ostatnią osobą, która usłyszy to z moich ust.
Trzy godziny później Pitt wracał pociągiem do Exeter. Nie był ani zmęczony, ani zanudzony. Odczuwał nawet pewne podniecenie. Sprawa „Titanica" i tej tajemnicy ukrytej w skarbcu ładowni numer l na pokładzie G nurtowała go jak jeszcze nigdy dotąd. Zastanawiał się nad Southby. Co ono miało z tym wspólnego? Chyba po raz pięćdziesiąty spojrzał na paczkę, którą dał mu komandor Bigalow. Już nie żałował, że musiał pojechać do Teignmouth.
45.
Doktor Ryan Prescott, szef Centrum Obserwacji Huraganów NUMA w Tampie na Florydzie, miał szczery zamiar choć raz wrócić na czas do domu i wieczorem spokojnie pograć sobie z żoną w karty. Mimo to dziesięć minut przed północą wciąż jeszcze siedział przy swoim biurku, zmęczonym wzrokiem wpatrując się w rozłożone na nim zdjęcia satelitarne.
– Kiedy sądzimy, że wiemy już wszystko, czego można się dowiedzieć o sztormach, wówczas ni stąd, ni zowąd, wbrew wszelkim regułom, nagle pojawia się jakiś nietypowy – zrzędził jękliwie.
– Huragan w środku maja – powiedziała jego asystentka ziewając. – To się nadaje do księgi rekordów.
– Ale dlaczego? Sezon huraganów normalnie trwa od lipca do września. Co spowodowało, że ten pojawił się dwa miesiące wcześniej?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała. – Jak myślisz, w którą stronę zmierza ten wybryk natury?
– Za wcześnie na jakiekolwiek dokładne przewidywania – odparł Prescott. – Co prawda powstał normalnie: rozległy obszar niskiego ciśnienia i wilgotne powietrze, wirujące w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara wskutek obracania się kuli ziemskiej. Ale na tym kończy się podobieństwo. Zwykle to kwestia dni, czasem tygodni, by sztorm objął obszar o szerokości czterystu mil, a to maleństwo dokonało tej sztuki w ciągu niespełna osiemnastu godzin.
Westchnął, wstał, wyszedł zza biurka i zbliżył się do dużej ściennej mapy. Z notatnika odczytał pośpiesznie zapisaną pozycję, warunki atmosferyczne i prędkość, a potem zaczął rysować linię, która biegła na zachód z punktu leżącego czterysta pięćdziesiąt mil na północny wschód od Bermudów, i stopniowo skręcała na północ w stronę Nowej Fundlandii.
– Dopóki nie otrzymamy dalszych wskazówek co do przyszłej drogi, nic lepszego nie wymyślę – powiedział i zawiesił głos, jakby czekając na potwierdzenie, którego jednak nie usłyszał. Spytał więc: – Czy ty też tak to widzisz?
W dalszym ciągu nie było żadnej odpowiedzi. Prescott odwrócił się, by powtórzyć pytanie, lecz zrezygnował. Jego asystentka spała z głową opartą na rękach leżących na biurku. Delikatnie potrząsnął ją za ramię. Zamrugała zielonymi oczami.
– Nie mamy tu nic więcej do roboty – rzekł cicho. – Chodźmy do domu i trochę się prześpijmy. – Zmęczonym wzrokiem spojrzał na ścienną mapę. – Istnieje szansa jedna na tysiąc, że wszystko rozejdzie się po kościach i on z powrotem stanie się niewielkim lokalnym sztormem.
Powiedział to zdecydowanie, choć bez przekonania. Nie zauważył jednak, że linia oznaczająca przypuszczalną drogę huraganu przebiega dokładnie przez punkt leżący na 41°46' szerokości północnej i 50° 14' długości zachodniej.
46.
Komandor Rudi Gunn stał na mostku „Koziorożca" i obserwował maleńką niebieską plamkę, która ukazała się w oddali od zachodu na kryształowo czystym niebie. Zdawała się wisieć tam przez kilka minut ani nie zmieniając kształtu, ani się nie powiększając; po prostu ciemnoniebieska kropka nad horyzontem. Potem nagle, niemal w jednej chwili, rozrosła się i zmieniła w helikopter.