Выбрать главу

– Nie sądzi pan, że dzień jest zbyt piękny, żeby pozbawiać się życia? – odezwał się ktoś przyjaznym tonem.

W czasie obchodu swojego rewiru policjant Peter Jones szedł alejką nie opodal Ohio Drive, gdy zauważył mężczyznę na parkowej ławce. Początkowo myślał, że to opity winem alkoholik wygrzewa się na słońcu. Przez chwilę zastanawiał się, czyby go nie zamknąć, ale zrezygnował uznając to za niepotrzebną stratę czasu – pijak z powrotem znalazłby się na ulicy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Jones nie miał ochoty wypełniać sterty formularzy. W mężczyźnie tym coś jednak nie pasowało do stereotypu człowieka z marginesu. Jones podszedł bliżej niedbałym krokiem i ukryty za dużym, wypuszczającym liście wiązem zaczął się dokładnie przyglądać. Wprawdzie zaczerwienione oczy patrzyły tępo pustym wzrokiem, a ramiona zwisały apatycznie, ale człowiek ten nie wyglądał na alkoholika. Miał wyczyszczone buty, kosztowny, starannie wyprasowany garnitur, gładko wygoloną twarz i obcięte paznokcie. Ale ten rewolwer…

Seagram z wolna podniósł wzrok na twarz czarnego policjanta. Zamiast podejrzliwości dostrzegł w niej szczere współczucie.

– Nie wyciąga pan wniosków zbyt pochopnie? – spytał.

– Człowieku, gołym okiem widać, że jest pan klasycznym przypadkiem depresji samobójczej – odparł Jones i zrobił ruch, jakby chciał usiąść. – Podzieli się pan ze mną ławką?

– To własność komunalna – obojętnie stwierdził Seagram.

Policjant ostrożnie usiadł na odległość ramienia od Seagrama i powoli wyciągnął nogi, trzymając dłonie na widoku, z dala od kabury ze służbowym rewolwerem.

– Gdyby o mnie chodziło, to wybrałbym listopad – odezwał się półgłosem. – Teraz wszystko zaczyna rozkwitać i drzewa pokrywają się zielenią, a w listopadzie pogoda robi się okropna, na zimnym wietrze człowiek przemarza do kości, niebo jest zawsze pochmurne i brzydkie. Taaa… ja na pewno bym wybrał listopad, żeby ze sobą skończyć.

Seagram mocniej ścisnął kolta, spoglądając na Jonesa w obawie przed jakimś nieoczekiwanym ruchem.

– Rozumiem, że uważa się pan za coś w rodzaju eksperta od samobójców, prawda?

– Nic podobnego – rzekł Jones. – Właściwie jest pan pierwszym, jakiego widzę przed faktem. Przeważnie przychodzę, gdy już dawno jest po wszystkim. Weźmy na ten przykład topielców. Oni są najgorsi. Ciała rozdęte i sczerniałe, oczy wyjedzone przez ryby. Albo tych, co wyskakują. Widziałem kiedyś faceta, który skoczył z trzydziestopiętrowego budynku. Stopami walnął w chodnik. Piszczele wystawały mu z ramion.

– Nie chcę tego słuchać – burknął Seagram. – Nie potrzebuję, żeby jakiś czarnuch w policyjnym mundurze opowiadał mi horrory. W oczach Jonesa pojawiły się iskierki gniewu, ale po chwili zgasły.

– Dobrze, już dobrze… – rzekł. Wyciągnął chusteczkę do nosa i leniwie wycierał potnik swojej czapki. – Proszę mi powiedzieć, panie…

– Seagram. Równie dobrze może pan wiedzieć. To już i tak bez różnicy.

– Proszę mi powiedzieć, panie Seagram, jak pan zamierza to zrobić? Strzał w czoło, w skroń czy w usta?

– Wszystko jedno. Wynik będzie ten sam.

– Niekoniecznie – odpowiedział Jones takim tonem, jakby prowadził towarzyską rozmowę. – Nie polecałbym skroni ani czoła, szczególnie w wypadku broni małokalibrowej. Zobaczmy, co pan tam trzyma. No tak, wygląda na trzydziestkę ósemkę. Fakt, może narobić bigosu, ale ciężko się tym zabić. Znałem faceta, który strzelił sobie w skroń z czterdziestki piątki. Rozwalił sobie mózg i lewe oko, ale nie umarł. Żył jeszcze wiele lat jak jakiś pierwotniak. Czy nie potrafi pan wyobrazić go sobie, jak leży w łóżku, robi pod siebie na prześcieradło i błaga, żeby ktoś go dobił? Na pańskim miejscu wsadziłbym lufę w usta i odstrzelił potylicę. Ten sposób jest najpewniejszy.

– Jeśli się nie zamkniesz, to i ciebie zabiję – warknął Seagram, mierząc do Jonesa z kolta.

– Mnie? – spytał Jones. – Jesteś mięczak, a nie morderca, Seagram. Masz to wypisane na czole.

– Każdy człowiek jest zdolny do morderstwa.

– Zgoda, morderstwo to nic wielkiego. Każdy może je popełnić, ale tylko psychopaci nie liczą się z konsekwencjami.

– Teraz zaczynasz filozofować.

– My, głupie czarnuchy w policyjnych mundurach, często lubimy się mądrzyć przed białymi.

– Przepraszam za niestosowny dobór słów.

– Uważasz, że masz kłopoty, Seagram? Chciałbym mieć takie kłopoty jak ty. Spójrz na siebie: jesteś biały, z pewnością zamożny, prawdopodobnie masz rodzinę i niezłą pozycję w życiu. Czy chciałbyś się ze mną zamienić i być czarnym gliną z szóstką dzieciaków, mieszkającym w starym drewnianym domu z hipoteką obciążoną na trzydzieści lat? No mów, Seagram. Opowiedz mi, jak ciężko ci się żyje.

– Nigdy tego nie zrozumiesz.

– A co tu jest do rozumienia? Dla niczego pod słońcem nie warto się zabijać. No pewnie, z początku żona wyleje parę łez, ale później odda twoje ubrania Armii Zbawienia i za pół roku będzie spała z kim innym, a po tobie nie zostanie nic oprócz zdjęcia w albumie. Rozejrzyj się wokół siebie. Jest piękny wiosenny dzień. Pomyśl tylko, co stracisz. Oglądałeś prezydenta w telewizji?

– Prezydenta?

– Wystąpił o czwartej i opowiadał o wielkich wydarzeniach: że już za dziesięć lat ludzie polecą na Marsa, że dokonał się przełom w leczeniu raka, i pokazywał zdjęcia jakiegoś starego zatopionego statku, który rząd wydobył z oceanu z głębokości prawie pięciu kilometrów.

Seagram wytrzeszczył oczy na policjanta.

– Mówisz, że wydobyli statek? Jaki statek?

– Nie pamiętam.

– „Titanica"? – szeptem zapytał Seagram. – Czy to był „Titanic"?

– Tak, właśnie tak się nazywał. Dawno temu uderzył w górę lodową i zatonął. Jak się nad tym zastanowiłem, to przypominam sobie, że kiedyś w telewizji oglądałem taki film o „Titanicu", z Barbarą Stanwyck i Cliftonem Webbem…

Policjant urwał widząc, że twarz Seagrama, która najpierw wyrażała niedowierzanie, a potem zaskoczenie, teraz wykrzywia się w grymasie zakłopotania.

Seagram wręczył rewolwer niczego nie rozumiejącemu Jonesowi i plecami oparł się o ławkę. Trzydzieści dni. Mając bizanium, potrzebuje wszystkiego trzydziestu dni, by przetestować system bezpieczeństwa, który jest rezultatem „Planu Sycylijskiego", a potem doprowadzić go do stanu gotowości operacyjnej. A tak niewiele brakowało, żeby nic z tego nie wyszło. Gdyby ten policjant się nie wtrącił, to wystarczyłoby jeszcze tylko pół minuty i dla Seagrama wszystko na zawsze by się skończyło.

50.

– Przypuszczam, że zdajecie sobie sprawę z konsekwencji waszego oskarżenia?

Marganin spojrzał na niskiego mężczyznę o łagodnym głosie i zimnych błękitnych oczach. Admirał Borys Słojuk wyglądał bardziej na piekarza niż przebiegłego szefa drugiej co do wielkości sowieckiej sieci zbierającej informacje.

– Jestem w pełni świadomy, towarzyszu admirale, że ryzykuję swoją karierę w marynarce wojennej i narażam się na więzienie, ale nad moje osobiste ambicje przedkładam obowiązek wobec państwa.

– To bardzo szlachetnie z waszej strony, poruczniku – odparł Słojuk z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. – Zarzuty, które przedstawiliście, są bardzo poważne, ja jednak nie mam żadnych dowodów, że kapitan Prewłow jest zdrajcą, a bez nich nie mogę go oskarżyć tylko na podstawie tego, co mówi jego podwładny.

Marganin skinął głową. Do spotkania z admirałem dobrze się jednak przygotował. Dotarcie do Słojuka z pominięciem Prewłowa i normalnej drogi służbowej było naprawdę ryzykownym krokiem, lecz pułapkę zastawił fachowo. Teraz nadszedł decydujący moment. Porucznik spokojnie sięgnął do kieszeni i wyjął kopertę, którą podał przez biurko Słojukowi.

– Tutaj są dowody wpłat dokonywanych na konto numer AZF siedemdziesiąt sześć zero dziewięć w Banque de Lausanne w Szwajcarii. Proszę zwrócić uwagę, towarzyszu admirale, że na to konto regularnie przekazuje duże sumy niejaki W. Wolper, co jest nieudolnym anagramem nazwiska Prewłow.