– Mamy mało czasu – odezwał się Prewłow. – Gdybyśmy mogli od razu przejść do celu mojej wizyty… Parotkin podniósł rękę.
– Wszystko po kolei. Najpierw gorąca herbata i zmiana ubrania. Doktor Rogowski, szef naszych naukowców, jest mniej więcej tego samego wzrostu i wagi co wy.
Pierwszy oficer skinął głową i zamknął drzwi.
– Otóż – powiedział Parotkin – jestem przekonany, że człowiek na tak ważnym stanowisku jak wy nie ryzykowałby życia, skacząc ze spadochronem na wzburzone morze jedynie po to, by obserwować zjawisko atmosferyczne zwane huraganem.
– Raczej nie. Osobiste narażanie się to nie moja specjalność, szczególnie dla herbaty. Nie macie na pokładzie czegoś mocniejszego?
Parotkin pokręcił głową.
– Przykro mi, kapitanie. Wolę pływać na sucho. Przyznaję, że załodze to się nie podoba, ale czasami oszczędza zmartwień.
– Admirał Słojuk wspominał mi, że jesteście wzorem sprawnego działania.
– Nie lubię kusić losu.
Prewłow rozpiął zamek błyskawiczny kombinezonu i zsunął go z siebie na podłogę.
– Obawiam się, że wkrótce zrobicie wyjątek od tej reguły, kapitanie. My, to znaczy wy i ja, niedługo będziemy tak kusili los, jak jeszcze nikt go nie kusił.
57.
Pitt nie mógł pozbyć się wrażenia, że zostaje sam na bezludnej wyspie, kiedy z pokładu dziobowego „Titanica" patrzył na odpływającą flotyllę statków ratowniczych, które ruszyły na zachód w poszukiwaniu bezpieczniejszych wód.
Na końcu szyku przepłynęła obok „Alhambra", której kapitan błysnął aldisem: „Powodzenia". Zebrani na jej burcie reporterzy z poważnymi minami robili zdjęcia „Titanicowi", być może po raz ostatni. Pitt obserwował statki tak długo, aż zmieniły się w małe ciemne plamki na ołowianym oceanie. Na miejscu pozostał tylko krążownik rakietowy „Junona" oraz „Koziorożec", który jednak wkrótce ruszy za tamtymi, kiedy kapitanowie holowników dadzą sygnał, że wzięli wrak na hol.
– Pan Pitt?
Pitt odwrócił się i zobaczył człowieka o posturze beczki od piwa i twarzy pokancerowanej jak u boksera.
– Nazywam się Bascom, proszę pana, i jestem bosmanem z „Wallace'a". Mam tu z dwójką ludzi zakładać hol. Pitt uśmiechnął się życzliwie.
– Założę się, że nazywają pana „Rozrabiaką".
– Tylko za plecami. Dali mi to przezwisko, kiedy rozwaliłem pewien bar w San Diego – powiedział Bascom wzruszając ramionami, a potem zmrużył oczy. – Jak pan się tego domyślił?
– Komandor Butera mówił mi o panu w samych superlatywach… oczywiście za plecami.
– Komandor to niezły gość.
– Długo potrwa zakładanie holu?
– Jak będziemy mieli szczęście i pożyczycie nam helikopter, to z godzinę.
– Z helikopterem nie będzie problemu. I tak jest własnością marynarki – odparł Pitt, odwrócił się i spojrzał w dół na „Wallace'a", który ostrożnie się cofał, aż wreszcie podszedł do staromodnej pionowej dziobnicy „Titanica" na odległość niespełna trzydziestu metrów. – Rozumiem, że helikopter ma przenieść hol na pokład?
– Tak jest – odpowiedział Bascom. – Nasz hol ma przeszło dwadzieścia centymetrów średnicy, a metr jego waży czterdzieści kilogramów. To nie byle co. Zwykle w takich wypadkach rzucamy na dziób wraka najpierw cienką linkę, która jest przywiązana do trochę grubszej, ta z kolei do jeszcze grubszej i tak dalej, a na końcu jest główny hol, ale tego typu operacja wymaga elektrycznej windy. Ponieważ na „Titanicu" nie ma prądu, a ludzkie mięśnie są za słabe do tej roboty, znaleźliśmy łatwiejsze wyjście. Nie ma sensu zapełniać izby chorych pacjentami z przepukliną.
Mimo pomocy helikoptera Bascom i jego ludzie musieli dać z siebie wszystko, by założyć ciężki hol. Sturgis zachował się jak stary profesjonalista. Ostrożnie manewrując śmigłowcem, położył koniec liny holowniczej na przednim pokładzie, jakby ćwiczył to od lat. Zaledwie piętnaście minut po tym, jak Sturgis dostarczył linę i odleciał na „Koziorożca", Bascom stanął na dziobie i pomachał ręką uniesioną nad głową, dając znak holownikom, że są już połączone z „Titanikiem".
Butera na pokładzie „Wallace'a" potwierdził przyjęcie sygnału głośnym buczeniem syreny, a potem dzwonkiem przekazał maszynowni komendę „wolno naprzód", gdy Uphill robił to samo u siebie. Oba holowniki powoli zaczęły płynąć. „Wallace" na trzystumetrowej stalowej smyczy ciągnął „Morse'a", który luzował główny hol, aż „Titanic" znalazł się w odległości niemal czterystu metrów za jego rufą, wznosząc się i opadając na coraz większych falach. Wówczas Butera podniósł rękę, ludzie na rufie „Wallace'a" łagodnie zwolnili hamulec potężnej windy holowniczej i lina zaczęła pracować.
Z bardzo wysokiego pokładu „Titanica" holowniki wyglądały jak zabawki. Podskakiwały na ogromnych grzebieniach fal, a następnie znikały w przepastnych dolinach aż po światła na masztach. Wydawało się niemożliwością, żeby takie maleństwa potrafiły ruszyć z miejsca ponad czterdzieści pięć tysięcy ton martwej wagi, a mimo to połączonymi siłami dziesięciu tysięcy koni mechanicznych doprowadziły do tego, że powoli, choć z początku niedostrzegalnie, woda przed dziobem „Titanica" zaczęła się pienić i spływać wzdłuż wyblakłego znaku wolnej burty.
Był to ledwie początek drogi – do Nowego Jorku pozostawało jeszcze tysiąc dwieście mil na zachód – ale statek wreszcie podjął na nowo rejs, przerwany tamtej zimnej nocy 1912 roku, i znów zmierzał do portu.
Od południa zza horyzontu wypłynęły niepokojąco czarne, skłębione chmury. Było to czoło huraganu. Pitt miał wrażenie, że rozrastają się i potężnieją w oczach, nadając morzu ciemny odcień brudnej szarości. Wiatr nagle osłabł, co kilka sekund zmieniając kierunek. Zniknęły mewy, od których przedtem aż się roiło wokół statków ratowniczych. Jedynie widok „Junony", równo płynącej na trawersie „Titanica" w odległości pięciuset metrów, dawał jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa.
Pitt spojrzał na zegarek, a potem jeszcze raz popatrzył w niebo, zanim powoli, jakby przypadkiem, skierował się w stronę wejścia do sali gimnastycznej.
– Wszyscy są?
– Pieklą się jak diabli – odparł Giordino. Skulony chował się za nawiewnikiem, bezskutecznie próbując znaleźć osłonę przed lodowatym wiatrem. – Gdyby admirał ich nie powstrzymał, to miałbyś tu bunt pierwsza klasa.
– Nikogo nie brak?
– Ani jednego.
– Jesteś pewien?
– Słowo Giordina. Nikt nie wychodził nawet do sracza.
– Wobec tego chyba teraz ja powinienem wkroczyć na scenę.
– Nasi goście na coś się skarżą? – spytał Giordino.
– Jak zwykle, na zakwaterowanie. A to im za zimno, a to znów za dobra klimatyzacja, wiesz, jak to jest.
– Tak, wiem.
– Lepiej poszedłbyś na rufę i uprzyjemnił im czekanie.
– Na Boga, w jaki sposób?
– Opowiesz im parę kawałów.
Giordino kwaśno spojrzał na Pitta, mruknął coś pod nosem, odwrócił się i odszedł, znikając w mroku zapadającego wieczoru.
Pitt jeszcze raz zerknął na zegarek i wszedł do sali gimnastycznej. Minęły trzy godziny od rozpoczęcia holowania i w ostatnim akcie operacji ratowniczej wszystko już się unormowało. Sandecker i Gunn, pochyleni nad radiostacją, dopominali się najnowszych informacji o huraganie „Amanda", molestując Farquara, który był na „Koziorożcu", teraz odległym o pięćdziesiąt mil na zachód, a reszta zespołu ciasnym półkolem otaczała mały, całkowicie niewystarczający grzejnik olejowy.
Kiedy Pitt wszedł do sali, wszyscy popatrzyli na niego wyczekująco. Gdy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał nienaturalnie spokojnie w nienaturalnej ciszy, którą zakłócał jedynie szum przenośnych generatorów.
– Bardzo przepraszam, panowie, że musieliście na mnie czekać, ale pomyślałem sobie, że krótka przerwa na kawę doda wam energii.
– Nie wygłupiaj się – warknął poirytowany Spencer. – Ściągasz nas tutaj i każesz bezczynnie siedzieć przez pół godziny, kiedy mamy robotę. Co jest grane?