– Nie widzę powodu, żeby to przedłużać – znudzonym głosem rzekł Prewłow. – Buski.
Strażnik uniósł pistolet maszynowy i wymierzył w ramię Dany.
– Intrygujesz mnie, Prewłow – odezwał się Pitt. – Nie interesuje cię, w jaki sposób dowiedziałem się, kim są Drummer i Merker albo dlaczego nie wsadziłem ich do ciupy, kiedy to odkryłem? Zdaje się, że nawet nie jesteś ciekaw, skąd znam twoje nazwisko.
– Owszem, jestem, ale to bez różnicy. Nic nie zmieni obecnej sytuacji. Nic i nikt nie pomoże tobie czy twoim kolegom, Pitt. Już nie. Ani CIA, ani cała Marynarka Wojenna USA. Kości zostały rzucone. Skończyło się gadanie.
Prewłow skinieniem głowy dał znak Buskiemu.
– Raz.
– Kiedy kapitan Prewłow doliczy do czterech, zginiesz, Buski. Strażnik łypnął okiem, lecz nie odpowiedział.
– Dwa.
– Znaliśmy wasze plany przejęcia „Titanica". Admirał Sandecker i ja wiedzieliśmy o tym od czterdziestu ośmiu godzin.
– To twój ostatni blef – rzekł Prewłow. – Trzy. Pitt obojętnie wzruszył ramionami.
– A zatem cała przelana krew splami twoje ręce, Prewłow.
– Cztery.
W jadalni rozległ się ogłuszający huk. Pocisk trafił Buskiego między oczy, tuż poniżej granicy włosów, podrywając mu głowę. Szkarłatna plama, obejmująca jedną czwartą czaszki, powoli się zwiększała, gdy strażnik z rozrzuconymi rękami padł na wznak u stóp Prewłowa.
Zaskoczona Dana krzyknęła z bólu, uderzając ciałem o podłogę. Pitt nie miał czasu jej przepraszać, kiedy zwalał się na nią całym ciężarem swoich dziewięćdziesięciu pięciu kilogramów. Ledwie dyszała pod tą tarczą. Giordino skoczył na Sandeckera i ściągnął go w dół rozpaczliwym chwytem obrońcy drużyny „Green Bay Packers". Pozostali ratownicy w ułamku sekundy rozpierzchli się i padli na ziemię, a za ich przykładem w jednej i tej samej chwili poszli Drummer i Merker, jakby byli ze sobą związani.
Huk wystrzału jeszcze odbijał się echem w głębi sali, gdy strażnicy nabrali życia i otworzyli ogień z pistoletów maszynowych w ciemność za wejściem do jadalni. Nie odnosiło to żadnego skutku. Pierwszy z nich został ścięty prawie natychmiast i upadł na twarz. Drugi rzucił pistolet i chwycił się za szyję, próbując zatamować tryskającą z niej fontannę krwi, trzeci zaś z wolna osunął się na kolana, wbijając tępy wzrok w dwie niewielkie dziurki, które nagle powstały w samym środku jego kurtki.
Teraz Prewłow został sam. Popatrzył na leżących strażników, a potem na Pitta. Mina kapitana wskazywała, że pogodził się z przegraną. Z uznaniem skinął Pittowi głową, a potem wyjął z kabury pistolet i zaczął strzelać w ciemność. Kiedy opróżnił magazynek, stał w oczekiwaniu dalszych strzałów i bólu, który z pewnością po nich nastąpi. Nikt jednak nie strzelał. W sali jadalnej zapadła cisza. Wszystko jakby spowolniało i dopiero wtedy Prewłow zrozumiał, że wcale nie miał zginąć.
To była pułapka, w którą wpadł naiwnie jak małe dziecko.
W głębi duszy usłyszał głos, który drwiącym tonem uporczywie powtarzał jedno i to samo nazwisko: „Marganin… Marganin… Marganin…"
67.
Morsy to mięsożerne ssaki morskie z płetwiastymi kończynami, lecz widmowe postacie, które nagle otoczyły Prewłowa i zabitych strażników, niezbyt je przypominały. W tym wypadku morsy to żołnierze Morskich Oddziałów Specjalnych Marynarki Wojennej USA, w skrócie MORS. Ta wszechstronnie wyszkolona elitarna formacja mogła walczyć wszędzie, nawet pod wodą i w głębokiej dżungli.
Było ich pięciu, ubranych w czarne gumowe skafandry, maski i obcisłe buty, podobne do kapci. Ich rysów nie dało się rozpoznać, twarze mieli bowiem pomalowane czarną farbą, która zacierała granice między ciałem a skafandrem. Czterech trzymało w rękach automatyczne pistolety M-24 ze składanymi kolbami, piąty zaś ściskał straszliwego stonera z dwiema lufami. Jeden z morsów podszedł do Pitta i Dany. Pomógł im wstać.
– O Boże! – jęknęła Dana. – Cały miesiąc będę miała siniaki.
Przez jakieś pięć sekund masowała sobie obolałe ciało zapominając, że jest ubrana jedynie w rozpiętą kurtkę Pitta. Kiedy wreszcie zdała sobie z tego sprawę i zobaczyła martwych strażników, którzy leżeli w dziwacznych pozach, jej głos przeszedł w szept:
– O, cholera… o, cholera…
– Chyba można powiedzieć, że nasza dama przeżyła – powiedział Pitt, uśmiechając się półgębkiem.
Uścisnął wyciągniętą dłoń morsa i przedstawił go Sandeckerowi, który niepewnie opierał się na ramieniu Giordina.
– Admirale Sandecker, oto nasz wybawca, porucznik Fergus z Morskich Oddziałów Specjalnych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych.
Kiedy Fergus elegancko zasalutował, Sandecker odpowiedział mu skinieniem głowy, puścił ramię Giordina i wyprężył się jak struna.
– A statek, poruczniku? Kto nim dowodzi?
– Jeśli się nie mylę, panie admirale, to pan… Przerwała mu seria z pistoletu maszynowego gdzieś w przepastnym wnętrzu wraku.
– To ostatni uparty maruder – powiedział Fergus z uśmiechem, którego nie sposób było nie zauważyć. Białe zęby zaświeciły jak neon o północy. – Statkowi już nic nie grozi, panie admirale. Gwarantuję.
– A obsługa pomp?
– Cała i zdrowa powróciła do pracy.
– Ilu ludzi macie pod swoją komendą?
– Dwie drużyny, panie admirale. W sumie dziesięciu, łącznie ze mną.
Sandecker uniósł brwi.
– Tylko dziesięciu, powiadacie?
– Do takiej akcji zwykle używamy jednej drużyny – odparł Fergus rzeczowo – ale admirał Kemper uznał, że na wszelki wypadek lepiej będzie podwoić nasze siły.
– Widzę, że Marynarka Wojenna zrobiła pewne postępy od czasu, gdy ja w niej służyłem – z humorem zauważył Sandecker.
– Są jakieś straty? – spytał Pitt.
– Pięć minut temu było dwóch rannych, nic poważnego, i jeden zaginiony.
– Skąd się tu wzięliście? – spytał Merker, patrząc złym okiem ponad ramieniem czujnego morsa. – Przecież w pobliżu nie było żadnego statku, nie zauważyliśmy też żadnego samolotu. Jak…
Fergus pytająco spojrzał na Dirka Pitta, który skinął głową.
– Poruczniku, możecie wyjaśnić naszemu byłemu koledze te proste sprawy. Będzie miał czas przemyśleć sobie waszą odpowiedź w celi śmierci.
– Dostaliśmy się na pokład bardzo trudną drogą – usłużnie odparł Fergus. – Piętnaście metrów pod powierzchnią oceanu opuściliśmy atomową łódź podwodną przez wyrzutnie torped. Właśnie wtedy zaginął jeden z moich ludzi. Morze było wzburzone jak diabli. Jakaś fala musiała cisnąć nim o burtę „Titanica", kiedy kolejno wspinaliśmy się po drabinkach, które spuścił nam pan Pitt.
– Dziwne, że nikt inny nie zauważył, jak wchodziliście na pokład – mruknął Spencer.
– Nie ma się czemu dziwić – rzekł Pitt. – Kiedy ja pomagałem porucznikowi Fergusowi i jego ludziom wejść od rufy na pokład ładunkowy, a później prowadziłem ich do kabiny na pokładzie C, która dawniej należała do szefa stewardów, to wy wszyscy czekaliście w sali gimnastycznej na moją wzruszającą mowę o poświęceniu.
Spencer pokręcił głową.
– Opowiedz, jak pewnego razu zrobiłeś ze wszystkich wariatów.
– Muszę ci to przyznać, wykiwałeś nas – dodał Gunn.
– Jak już o tym mowa, to Rosjanie omal nie pobili nas na głowę.
Nie spodziewaliśmy się, że rozpoczną grę, zanim sztorm ucichnie. Ich wejście na pokład było mistrzowskim posunięciem. I prawie się udało. Tylko admirał, Giordino i ja wiedzieliśmy o obecności morsów, ale gdyby któryś z nas trzech nie uprzedził porucznika, to Fergus nie wiedziałby, kiedy zaatakować.
– Muszę przyznać, przez chwilę obawiałem się, że właśnie do tego doszło – rzekł Sandecker. – Giordino i ja byliśmy więźniami Prewłowa, a o Pitcie sądzono, że zginął.
– Tylko Bóg wie, co by się stało – powiedział Pitt. – Gdyby helikopter się nie zaklinował, to w tej chwili spałbym sobie wiecznym snem na dnie morza.
– Faktycznie – wtrącił Fergus. – Pan Pitt wyglądał jak śmierć na chorągwi, kiedy wszedł do kabiny szefa stewardów. Twardy z niego facet. Przemoczony, z rozciętą głową, a mimo to uparł się i poprowadził nas przez to pływające muzeum, aż znaleźliśmy waszych radzieckich gości.