Dana spojrzała na Pitta dziwnym wzrokiem.
– Jak długo stałeś ukryty w ciemnościach przed tym swoim entreé?
Pitt uśmiechnął się filuternie.
– Minutę przed twoim striptizem.
– Ale z ciebie drań. Stałeś sobie tam, a ja robiłam z siebie idiotkę! – wybuchnęła. – Pozwoliłeś im gapić się na mnie jak na wołowinę u rzeźnika.
– Wykorzystałem cię, moja droga, z konieczności. Kiedy w sali gimnastycznej znalazłem ciało Woodsona i rozbitą radiostację, nie potrzebowałem Cyganki, która by mi powiedziała, że chłopcy z Ukrainy weszli na statek. Wróciłem po Fergusa i jego ludzi, a potem zaprowadziłem ich do kotłowni, przypuszczając, że Rosjanie już pilnują obsługi pomp. Miałem rację. Przede wszystkim należało załatwić sprawy najważniejsze. Kto ma w swoim ręku pompy, ten panuje nad wrakiem. Kiedy zobaczyłem, że będę bardziej przeszkadzał, niż pomagał w walce ze strażnikami, pożyczyłem sobie jednego morsa i zacząłem was szukać. Przewędrowaliśmy pół statku, nim w końcu usłyszeliśmy głosy dochodzące z jadalni. Wtedy wysłałem morsa po posiłki.
– A więc to była gra na zwłokę – stwierdziła Dana.
– Właśnie. Musiałem jak najwięcej zyskać na czasie, żeby Fergus zdążył nadejść i wyrównać szansę. Dlatego nie wchodziliśmy aż do ostatniej chwili.
– Stawka była wysoka – stwierdził Sandecker. – Cieniutko rozegrałeś drugi akt, prawda?
– Miałem dwa atuty – wyjaśnił Pitt. – Jeden to twoje dobre serce, admirale. Znam cię i wiem, że chociaż groźnie wyglądasz, to jednak ciągle przeprowadzasz staruszki przez ulicę i dokarmiasz bezdomne zwierzęta. Zwlekałbyś do ostatniej chwili, by w końcu ustąpić, ale łatwo byś się nie poddał. – Objął z tyłu Danę i z kieszeni kurtki, którą miała na sobie, wyjął budzącą przerażenie broń. – Drugim atutem była ta oto polisa ubezpieczeniowa. Pożyczył mi ją Fergus, nim zaczęła się cała zabawa. Nazywa się stoner i wystrzeliwuje chmurę drobnych igiełek. Rozwaliłbym Prewłowa i połowę jego ludzi jednym pociągnięciem spustu.
– A ja myślałam, że jesteś dżentelmenem – odezwała się Dana z udanym rozgoryczeniem w głosie. – Okryłeś mnie kurtką tylko po to, żeby nie znaleźli broni, kiedy cię rewidowali.
– Musisz jednak przyznać, że ten twój… hm, hm… niekompletny strój idealnie odwracał ich uwagę.
– Bardzo pana przepraszam – powiedział bosman Bascom – ale po jakie licho ruscy interesowali się starą zardzewiałą balią?
– Ja też o tym myślałem – dodał Spencer. – O co tu chodzi?
– To już chyba przestało być tajemnicą – odparł Pitt, wzruszając ramionami. – Rosjanom wcale nie chodziło o statek, lecz o bardzo rzadki pierwiastek, zwany bizanium, który zatonął wraz z „Titanikiem" w tysiąc dziewięćset dwunastym roku. O ile mi wiadomo, jeżeli podda się je odpowiedniemu procesowi i zastosuje do budowy skomplikowanego systemu obrony, to wówczas międzykontynentalne rakiety balistyczne staną się tak przestarzałe jak łuki.
Bosman Bascom gwizdnął przeciągle.
– A więc chce pan powiedzieć, że to coś w dalszym ciągu jest gdzieś pod pokładem?
– Przywalone paroma tonami złomu, ale wciąż tam jest.
– Nikt tego już nigdy więcej nie zobaczy, Pitt. Ani wy… ani my. Do jutra „Titanic" zostanie całkowicie zniszczony – odezwał się Prewłow, lecz w jego głosie nie było złości, raczej pewność siebie i satysfakcja. – Czy ty naprawdę myślisz, że nie wzięliśmy pod uwagę wszystkich możliwości? Że nie uwzględniliśmy porażki? Skoro my nie możemy mieć bizanium, to i wy nie będziecie go mieli.
Pitt spojrzał na niego ubawionym wzrokiem.
– Nie licz na to, Prewłow, że kawalerzyści albo w waszym przypadku kozacy przygalopują wam na ratunek. Zrobiliście piekielnie dużo, ale graliście tym, co my, Amerykanie, nazywamy talią ułożonych kart. Przygotowaliście się na wszystko, na wszystko poza tym, że zostaniecie wyprowadzeni w pole. Nie wiem, jak to zorganizowano, ale wiem, że wyjątkowo sprytnie, no i połknęliście haczyk. Przykro mi, kapitanie Prewłow, lecz łup należy do zwycięzcy.
– Bizanium należy do radzieckiego ludu – poważnym tonem oświadczył Prewłow. – Wasz rząd ukradł je z naszej ziemi. To nie my jesteśmy rabusiami, Pitt, ale wy.
– Dyskusyjna sprawa. Gdyby chodziło o dzieło sztuki dużej wartości historycznej, powiedzmy jakiś skarb narodowy, to Departament Stanu odesłałby wam wszystko pierwszym statkiem do Murmańska. Co innego jednak, gdy jest to podstawowy element broni strategicznej. Gdybyśmy zamienili się rolami, wy byście nam go nie oddali, tak samo jak my.
– A więc musi być zniszczone.
– Mylisz się. Broń, która nie zabija, lecz po prostu chroni życie, nigdy nie powinna być zniszczona.
– Ta wasza świętoszkowata filozofia potwierdza to, co nasi przywódcy wiedzą już od dawna. Po prostu nie możecie z nami wygrać. Pewnego dnia, w niezbyt dalekiej przyszłości, z waszą demokracją stanie się to samo, co z greckim senatem. Będziecie tylko obiektem studiów dla badaczy komunizmu, niczym więcej.
– Nie gorączkuj się tak, towarzyszu. Musicie wykazać się znacznie większą subtelnością, nim zaczniecie kierować światem.
– Poczytaj sobie historię – odparł Prewłow, uśmiechając się złowieszczo. – Ludy, które przemądrzałe narody przez całe wieki uważały za barbarzyńców, zawsze w końcu zwyciężały.
Pitt odpowiedział kurtuazyjnym uśmiechem, kiedy Prewłowa, Merkera i Drummera wyprowadzano pod eskortą morsów głównymi schodami na górę, do jednej z kabin pierwszej klasy, gdzie zostaną zamknięci pod strażą.
Uśmiech Pitta nie był jednak szczery. Prewłow miał rację.
Barbarzyńcy zawsze w końcu zwyciężali.
Część V. Southby
Czerwiec 1988 roku
68.
„Amanda" zamierała powoli, ale nieodwołalnie. Huragan, który na długo pozostanie w ludzkiej pamięci jako wielki cyklon z 1988 roku, zdążył już przebyć z niszczycielską siłą trzy tysiące mil nad oceanem w ciągu trzech i pół dnia, lecz miał jeszcze zadać swój ostatni apokaliptyczny cios. Niczym supernowa, która wybucha przed zapadnięciem się w ciemność, nagle skręcił na wschód i uderzył w półwysep Avalon na Nowej Fundlandii, smagając wybrzeże od przylądka Race po Pouch Cove.
W ciągu paru minut kolejne miasta zaczęły tonąć w wodzie wskutek ulewnych deszczów, przyniesionych sztormem z masą chmur. Woda, która gwałtownie spływała z doliny, zmyła do morza kilka niewielkich wiosek. Z wyrzuconych na brzeg kutrów rybackich zostały tylko rozbite kadłuby, w których z trudem można się było dopatrzyć pierwotnych kształtów. W St. John's wiatr pozrywał dachy ze śródmiejskich budynków, a ulice zamieniły się w rwące rzeki. Przez wiele dni nie funkcjonowały wodociągi i sieć elektryczna; do czasu przypłynięcia statków ratowniczych należało też racjonować żywność.
Nigdy jeszcze żaden z zarejestrowanych huraganów nie miał takiej siły i furii, nie dotarł tak daleko i z tak straszliwą prędkością. Żaden też nie spowodował tak ogromnych strat. Szacunkowo sięgały one aż dwustu pięćdziesięciu milionów dolarów, z czego sto pięćdziesiąt milionów przypadło na całkowicie zniszczoną flotę rybacką Nowej Fundlandii. Zatonęło dziewięć statków, w tym sześć z całymi załogami. Sztorm pociągnął za sobą śmierć od trzystu do trzystu dwudziestu osób.
W piątek, wczesnym rankiem, doktor Ryan Prescott siedział samotnie w głównej sali Centrum Obserwacji Huraganów NUMA. Huragan „Amanda" wreszcie dotarł do kresu swej wędrówki, znaczonej śmiercią i zniszczeniem, i teraz dogorywał w Zatoce Świętego Wawrzyńca. Batalia się skończyła i meteorolodzy nie mieli w Centrum nic więcej do roboty. Po siedemdziesięciu dwóch bezsennych godzinach wszyscy wrócili do domu, by się wyspać.
Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami Prescot patrzył na blaty biurek pełne map, zestawień danych, wydruków komputerowych i filiżanek z nie dopitą kawą, na podłogę pokrytą dywanem kartek papieru z notatkami i dziwnymi symbolami, znanymi jedynie meteorologom. Spojrzał na ogromną ścienną mapę, bezgłośnie przeklinając kończący się sztorm. Wszystkich zaskoczył ten całkowicie nieoczekiwany zwrot na wschód. Był zupełnie pozbawiony logiki i nie miał precedensu w historii huraganów. Żaden z dotychczas zarejestrowanych sztormów nie zachowywał się tak niekonsekwentnie.