Выбрать главу

– I co im powiem? Że byłam jedyną kobietą wśród dwudziestu mężczyzn na pokładzie starego dryfującego wraka? Wielka mi rzecz.

– Omal nie straciłaś życia na oceanie, a traktujesz to jak przejażdżkę łodzią Kleopatry po Nilu. Od tego, że wszyscy tamci mężczyźni zaspokajali każdą twoją zachciankę, musiało ci się przewrócić w głowie.

Gdyby tylko Marie znała całą prawdę, nie osądzałaby jej tak surowo, lecz Dana i wszystkie osoby na pokładzie wraku zostały zaprzysiężone przez Warrena Nicholsona, że dotrzymają tajemnicy i zapomną o próbie porwania statku przez Rosjan. Dana jednak odczuwała jakąś przewrotną satysfakcję wiedząc, że mężczyźni, którzy widzieli jej występy na „Titanicu" w tamtą zimną sztormową noc, będą to pamiętali do końca życia.

– Zbyt wiele tam się wydarzyło – powiedziała z westchnieniem. – Bardzo się zmieniłam.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Zacznę od tego, że składam dokumenty w sprawie rozwodu z Gene'em.

– Sprawy zaszły tak daleko?

– Sprawy zaszły tak daleko – powtórzyła Dana z determinacją. – Poza tym wezmę sobie bezpłatny urlop w NUMA i użyję życia. Tak długo, jak będę u szczytu popularności jako kobieta roku, zamierzam zbijać na tym szmal. Osobiste wspomnienia i występy w telewizji pozwolą mi robić to, o czym każda dziewczyna marzy przez całe życie.

– To znaczy?

– Wydawać pieniądze i cieszyć się tym jak za dawnych dobrych czasów.

Marie ze smutkiem pokiwała głową.

– Odnoszę wrażenie, że przyczyniłam się do narodzin potwora. Dana delikatnie chwyciła ją za rękę.

– To nie ty, moja droga. Otarłam się o śmierć i zrozumiałam, że sama siebie skazałam na egzystencję, która prowadziła donikąd. Zaczęło się to, jak sądzę, w dzieciństwie… – Dana zawiesiła głos, kiedy powróciły okropne wspomnienia. – Moje dzieciństwo było koszmarem, co odbiło się na całym dorosłym życiu. Skaziło nawet moje małżeństwo. Gene zorientował się, w czym rzecz, i ożenił się ze mną powodowany raczej litością niż głębokim uczuciem. Podświadomie traktował mnie bardziej jak ojciec niż kochanek.

Teraz nie potrafiłabym zmusić się do powrotu. Po prostu brak mi tych cech charakteru, których wymaga budowanie i podtrzymywanie trwałego związku. Jestem samotniczką, Marie, i obecnie zdaję sobie z tego sprawę. Moja miłość jest zbyt egoistyczna; siedzi we mnie albatros. Od tej chwili zamierzam żyć sama. W ten sposób nigdy już nikogo nie zranię.

Marie spojrzała na nią ze łzami w oczach.

– A więc chyba obie będziemy miały równe konta. Ty kończysz z małżeństwem i wracasz do życia w pojedynkę, a ja przestaję być samotną kobietą i wstępuję do wielkiej armii mężatek.

Dana uśmiechnęła się szeroko.

– Ty i Mel?

– Ja i Mel.

– Kiedy?

– Oby doszło do tego jak najszybciej, bo w przeciwnym razie będę musiała zamówić sobie suknię ślubną w sklepie dla przyszłych matek.

– Jesteś w ciąży?

– Brzuch mi rośnie zapewne nie z przejedzenia. Dana obeszła stół i czule objęła Marie.

– Nie mogę uwierzyć, że będziesz miała dziecko.

– Chyba uwierzysz. Gdyby nawet zastosowali oddychanie metodą usta-usta i wstrzyknęli potężną dawkę adrenaliny, nic by z tego nie wyszło. Mysz by nie ożyła.

– Chciałaś powiedzieć królik.

– Na jakim świecie ty żyjesz? Już od dawna nie używają królików.

– Och, Marie, tak się za ciebie cieszę. Obie zaczynamy nowe życie. Czy to nie podniecające?

– No pewnie – powiedziała Marie z poważną miną. – Nie ma to jak zaczynać nowe życie z hukiem.

– A jest inne wyjście?

– Ja wybrałam łatwą drogę, kochanie – stwierdziła Marie i delikatnie pocałowała Danę w policzek. – Ale martwię się o ciebie. Nie posuwaj się za daleko, nie rób niczego pochopnie i unikaj głębokiej wody.

– Lecz na głębokiej wodzie jest najfajniej.

– Wierz mi, lepiej uczyć się pływać na płyciźnie.

– To zbyt nudne – odparła Dana i spojrzała w dal zamyślonym wzrokiem. – Skoczę w największy wir.

– A od czego zaczniesz, by dokonać tego wyczynu? Dana spojrzała Marie prosto w oczy.

– Wystarczy jeden krótki telefon.

Prezydent wyszedł zza biurka w Gabinecie Owalnym i serdecznie przywitał Johna Burdicka, lidera większości w senacie.

– John, miło cię widzieć. Jak tam Josie i dzieciaki? Burdick, wysoki szczupły mężczyzna z szopą czarnych włosów, które rzadko oglądały grzebień, dobrodusznie wzruszył ramionami.

– Josie czuje się dobrze, a dzieciaki… wiesz, jakie są. Dla nich ojciec to tylko maszynka do robienia pieniędzy.

Kiedy usiedli, zaczęli rozmawiać o dzielących ich poglądach na temat wydatków budżetowych. Chociaż jako liderzy przeciwnych partii publicznie warczeli na siebie przy każdej okazji, to jednak prywatnie byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni.

– Kongres zaczyna cię uważać za szaleńca, panie prezydencie. W ostatnim półroczu odrzuciłeś wszystkie ustawy o wydatkach, jakie Kapitol przesłał do Białego Domu.

– I zamierzam je odrzucać aż do dnia, kiedy po raz ostatni wyjdę tymi drzwiami – powiedział prezydent i zapalił cienkie cygaro. – Spójrzmy prawdzie w oczy, John. Rząd Stanów Zjednoczonych jest bankrutem i był bankrutem od końca II wojny światowej, ale nikt nie chce tego uznać. Robimy swoje, beztrosko zwiększając deficyt budżetowy w przekonaniu, że kolejny nieszczęśnik, który pokona nas w następnych wyborach, jakoś wyrówna to, co lekką ręką wydaliśmy w ciągu ostatnich pięciu lat.

– Więc co twoim zdaniem ma zrobić Kongres? Ogłosić bankructwo?

– Chyba prędzej czy później będzie musiał.

– Trudno sobie wyobrazić konsekwencje tego. Deficyt jest pokrywany z oszczędności i pożyczek połowy agencji ubezpieczeniowych i banków w całym kraju. Upadłyby w ciągu jednego dnia.

– A jest jakieś inne wyjście? Burdick pokręcił głową.

– Dla mnie to nie do przyjęcia.

– Do cholery, John, nie można tego odkładać do szuflady. Czy zdajesz sobie sprawę, że żaden podatnik, który jeszcze nie osiągnął pięćdziesiątego roku życia, nigdy na własne oczy nie zobaczy emerytury? Za dwanaście lat nie będzie można wypłacać świadczeń nawet jednej trzeciej ludzi, którym one się należą. To następna sprawa, o której będę głośno krzyczał. Z żalem przyznaję, że to głos wołającego na puszczy, ale mimo to przez te kilka miesięcy, jakie mi pozostały do końca kadencji, przy każdej nadarzającej się okazji zamierzam bić na alarm.

– Naród amerykański nie lubi słuchać smutnych wiadomości. Stracisz popularność.

– Gwiżdżę na to. Wszystko mi jedno, co pomyślą ludzie. O popularność niech walczą egoiści. Za parę miesięcy będę sobie spokojnie pływał moim keczem gdzieś na południe od Fidżi, a rząd niech diabli wezmą.

– Z przykrością tego słucham, panie prezydencie. Jesteś przyzwoitym człowiekiem. Nawet twoi wrogowie to przyznają. Prezydent nie dał jednak zamknąć sobie ust:

– Nasze wielkie państwo przez jakiś czas dobrze funkcjonowało, John, lecz ty, ja i ci pozostali prawnicy wszystko spieprzyliśmy. Rządzenie to poważna rzecz i prawników nie należałoby dopuszczać do władzy. To księgowi i biznesmeni powinni być w Kongresie i zajmować urząd prezydenta.

– Prawnicy są potrzebni we władzach ustawodawczych. Prezydent z niechęcią wzruszył ramionami.

– No i co z tego? Cokolwiek bym robił, niczego nie zmienię – rzekł, a potem wyprostował się w fotelu i uśmiechnął. – Przepraszam, John. Przecież nie przyszedłeś tu po to, by słuchać mojego gadania. O co chodzi?

– O ustawę w sprawie ochrony zdrowia dzieci z niezamożnych rodzin – odparł Burdick, uważnie patrząc na prezydenta. – Czy ją też zamierzasz odrzucić?

Prezydent odchylił się do tyłu, wpatrując w cygaro.

– Tak – odparł krótko.

– To moja ustawa – spokojnie rzekł Burdick. – Przeprowadziłem ją przez Kongres i Senat.

– Wiem.

– Jak możesz odrzucać ustawę dotyczącą dzieci, których rodziców nie stać na zapewnienie im właściwej opieki lekarskiej?