Выбрать главу

– Ale po co zamknął się w skarbcu „Titanica"? – spytał zaintrygowany Donner. – Wiedząc, że statek musi zatonąć, i zdając sobie sprawę, że w takiej sytuacji samobójstwo byłoby gestem bez znaczenia, dlaczego nie próbował się ratować?

– Poczucie winy to silny bodziec do samobójstwa – rzekł Pitt. – Brewster był obłąkany. To wiemy na pewno. Kiedy zdał sobie sprawę, że jego plan wykradzenia bizanium kosztował życie kilkunastu osób, w tym ośmiu jego bliskich przyjaciół, których śmierć okazała się daremna, wówczas winą za wszystko obarczył siebie. Wielu mężczyzn, a także kobiet, odebrało sobie życie z o wiele mniej ważnych powodów…

– Chwileczkę – przerwał mu Koplin. Klęczał nad otwartą torbą z instrumentami do analizy minerałów. – Próbka ziemi pobrana znad trumny jest radioaktywna.

Kopacze wyszli z grobu. Pozostali mężczyźni otoczyli Koplina ciasnym kołem, z zaciekawieniem przyglądając się jego czynnościom. Sandecker wyciągnął cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki i nie zapalając go wsadził je sobie w usta. Mimo chłodu koszula Donnera była cała mokra. Nikt się nie odzywał. Oddechy mężczyzn zmieniały się w maleńkie obłoczki pary, szybko znikające w szarym świetle poranka.

Koplin badał kamienistą ziemię. Składem różniła się od wilgotnej gleby wokół rozkopanego grobu. Wreszcie mineralog chwiejnie wstał. W ręku trzymał kilka niewielkich grudek.

– Bizanium!

– Czy… czy ono tu jest? – półgłosem spytał Donner. – Czy naprawdę całe bizanium jest tutaj?

– Najwyższej jakości – oświadczył Koplin i uśmiechnął się szeroko. – Więcej niż potrzeba do realizacji „Planu Sycylijskiego".

– Dzięki Bogu! – wysapał Donner.

Niepewnym krokiem podszedł do najbliższej wystającej z ziemi krypty i ciężko na niej usiadł, pomimo zgorszonych spojrzeń wieśniaków.

Koplin odwrócił głowę i zajrzał do grobu.

– Szaleństwo rzeczywiście jest miarą geniuszu – mruknął. – Brewster wypełnił grób rudą bizanium. Każdy, oprócz zawodowego mineraloga, mógłby tu kopać i nie znalazłby nic poza kośćmi w trumnie.

– Idealny sposób na ukrycie rudy – przyznał Donner. – Praktycznie pod gołym niebem.

Sandecker podszedł do Pitta i uścisnął mu dłoń.

– Dziękuję ci – rzekł po prostu.

Pitt w odpowiedzi jedynie skinął głową. Był zbyt zmęczony i odrętwiały. Pragnął uciec od świata i na jakiś czas o nim zapomnieć. Wolałby, żeby „Titanic" nigdy nie istniał, nigdy nie zjechał z pochylni w stoczni w Belfaście do spokojnego morza, bezlitosnego morza, które zmieniło ten piękny statek w brzydki, pokryty rdzą stary wrak.

Sandecker zdawał się czytać w oczach Pitta.

– Wyglądasz, jakbyś potrzebował wypoczynku – rzekł. – Nie chcę oglądać tej twojej wstrętnej gęby w biurze co najmniej przez dwa tygodnie.

– Miałem nadzieję, że to powiesz – odparł Pitt z bladym uśmiechem.

– Chyba nie masz nic przeciwko poinformowaniu mnie, gdzie zamierzasz się ukryć? – chytrze spytał Sandecker. – Oczywiście, tylko po to, gdybym w razie czego musiał się z tobą skontaktować, jeśli w NUMA nagle coś wypadnie.

– Oczywiście – oschłym tonem powtórzył Pitt. Milczał przez chwilę, a potem rzekł: – Jest pewna stewardesa, która mieszka ze swoim dziadkiem w Teignmouth. Tam możesz mnie złapać.

Sandecker skinął głową na znak, że przyjął to do wiadomości.

Koplin podszedł do Pitta i chwycił go za ramiona.

– Mam nadzieję, że kiedyś znów się spotkamy.

– Ja również.

Donner spojrzał na Pitta wstając.

– Nareszcie się skończyło – powiedział głosem drżącym ze wzruszenia.

– Tak – odparł Pitt. – Wszystko się skończyło i kropka. Wszystko.

Nagle poczuł chłód, bo słowa te zabrzmiały mu znajomo, jakby niosły się natrętnym echem z przeszłości. Potem odwrócił się i wyszedł z cmentarza w Southby.

Wszyscy patrzyli, jak jego sylwetka malała w oddali, póki nie skryła jej mgła.

– Wyszedł z mgły i zniknął we mgle – odezwał się Koplin, wracając myślami do swojego pierwszego spotkania z Pittem na stokach Biednej Góry.

Donner dziwnie na niego spojrzał.

– Coś powiedział?

– Nic, tylko głośno myślałem – odparł Koplin, wzruszając ramionami. – To wszystko.

Sierpień 1988 roku

Epilog

– Maszyny stop.

W odpowiedzi na komendę kapitana zadzwonił telegraf i ustała wibracja dochodząca z maszynowni angielskiego krążownika „Troy". Piana wokół dziobu rozpłynęła się w czerni morza i okręt powoli tracił prędkość w ciszy, którą zakłócał jedynie szum generatorów.

Noc była ciepła jak na północny Atlantyk. Spokojne morze połyskiwało pod zupełnie czystym, rozgwieżdżonym niebem. Bandera na flaglince zwisała bezwładnie, nie tknięta nawet słabym podmuchem wiatru.

Kiedy ponad dwustuosobowa załoga zebrała się na przednim pokładzie, wówczas wyniesiono martwe ciało, tradycyjnie zaszyte w stare płótno żaglowe i przykryte flagą narodową, a następnie ułożono na desce przy trapie. Później kapitan wyrecytował formułę marynarskiego pogrzebu głosem dźwięcznym i beznamiętnym. Po ostatnich słowach skinął głową. Uniesiono koniec deski i ciało zsunęło się do bezkresnego morza. W cichą noc popłynęły czyste dźwięki trąbki, a potem załoga rozeszła się w milczeniu.

Kilka minut później, gdy „Troy" ponownie był w drodze, kapitan usiadł i dokonał następującego wpisu do dziennika okrętowego:

H.M.S. „Troy", 10 sierpnia 1988 r.,

godz.02.20. Poz.: 41°46' N, 50° 14' W.

Dziś rano, dokładnie o tej samej godzinie, o której zatonął parowiec linii „White Star" m/s „Titanic", oddano morzu ciało komandora Sir Johna L. Bigalowa, odznaczonego komandorią Orderu Imperium Brytyjskiego i Medalem za Slużbę w Rezerwie Królewskiej Marynarki Wojennej, emerytowanego oficera Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej, zgodnie z jegowłasnym życzeniem, wyrażonym na łożu śmierci, by na zawsze mógł wrócić do swoich dawnych kolegów ze statku.

Kapitanowi drżała ręka, kiedy się podpisywał. Zamknął ostatni rozdział tragedii, która wstrząsnęła światem… tym dawnym światem, co nigdy już nie powróci.

Prawie w tym samym czasie, po drugiej stronie globu, gdzieś na rozległych, odludnych przestrzeniach Oceanu Spokojnego, ogromne cygaro łodzi podwodnej przesuwało się głęboko pod leniwymi falami. Wystraszone ryby pierzchały na widok tego potwora, w którego wnętrzu przygotowywano się do wystrzelenia czterech pocisków balistycznych na różne cele, położone w odległości dziesięciu tysięcy kilometrów na wschód.

Dokładnie o godzinie 15.00 włączono silnik rakietowy pierwszego wielkiego pocisku, który wzdął zalaną słońcem powierzchnię oceanu spienioną wodą niczym wulkaniczna erupcja i pomknął w błękitne niebo nad Pacyfikiem. Po trzydziestu sekundach jego śladem ruszył drugi pocisk, później trzeci, a na koniec czwarty. Ciągnąc za sobą długie ogony pomarańczowych płomieni, niszczycielski kwartet wzbił się łukiem w przestrzeń i znikł.

Trzydzieści dwie minuty później, podczas naprowadzania się na cel w końcowym odcinku trajektorii, pociski kolejno nagle wybuchały w gigantycznych kulach ognia, całkowicie się rozpadając w odległości około stu pięćdziesięciu kilometrów od wyznaczonych celów. Po raz pierwszy w historii amerykańscy specjaliści, inżynierowie i wojskowi, kierujący programami obrony narodowej, z taką radością powitali unicestwienie bezbłędnie wystrzelonych rakiet.

„Plan Sycylijski" już podczas pierwszej próby okazał się całkowitym sukcesem.

***