Przy tych słowach Patentoniusz XXIX pociągnął pana Kleksa za ucho, po czym mówił dalej:
– Wszystkie świdrowce są obficie zaopatrzone w żywność, nadto każdy z was otrzyma na drogę okrycie, bo w górze jest bardzo zimno. Patrzcie, te peleryny są mego wynalazku. W każdym guziku mieści się mała bateryjka, z której przepływa przez płaszcz równomierna fala ciepła. Temperaturę można regulować przez włączenie jednego, dwóch albo trzech guzików. A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać was i życzyć szczęśliwej podróży.
Podczas gdy Patentończycy rozdawali Bajdotom peleryny, pan Kleks wygłosił krótkie pożegnalne przemówienie i podziękował Arcymechanikowi za gościnność.
Sternik był niesłychanie wzruszony. Pobiegł do swoich towarzyszy podróży i ściskał ich po kolei, głośno szlochając.
– Wiem, że już nigdy nie usłyszę bajek Wielkiego Bajarza! – wołał z płaczem. – Wybaczcie mi, ale nikt z was nie wie, co to jest ślepota! Może tutaj jakoś się oswoję, będę się opiekował Pietrkiem… Wybaczcie, bądźcie zdrowi!
Pan Kleks ze łzami w oczach ucałował sternika, skłonił się jeszcze raz Arcymechanikowi i zgromadzonym Patentończykom, po czym dał Bajdotom znak, aby wsiadali do świdrowców. W każdym z nich usadowiło się po dwóch Bajdotów, a do ostatniego wsiadł sam tylko pan Kleks. Patentończycy zaintonowali na nosach pożegnalnego marsza i po chwili piętnaście świdrowców uniosło się w górę. W miarę oddalania się od ziemi, zgromadzeni na placu ludzie stawali się coraz mniejsi, a po kilku minutach przypominali już roje ruchliwych mrówek. Niebawem też cała Wyspa Wynalazców, zwana Patentonią, wyglądała z góry jak talerz pływający po powierzchni morza.
WALKA Z SZARAŃCZĄ
Pan Kleks nawet nie zauważył, że odzyskał znowu swój normalny wzrost. „Zdaje się, że wynalazki tych bezdusznych durniów są złudne i nierzeczywiste” – pomyślał z niesmakiem. Gdy jednak włączył ogrzewające guziki płaszcza, poczuł we wszystkich członkach przyjemne ciepło. Następnie wypróbował aparat do zgadywanie myśli i na maleńkim ekranie zobaczył szereg bezbarwnych i jednostajnych obrazów. Były to myśli marynarzy, którzy widocznie oddawali się swoim codziennym marzeniom. Jedynie myśli kapitana raz po raz wracały do Patentonii, krążyły wokół sternika, zatrzymały się na Pietrku i wybuchały gniewnymi iskrami nad głową Arcymechanika.
Pan Kleks włożył swoje dalekowzroczne okulary, rozpostarł samoczynną mapę – dar Patentoniusza XXIX i poszybował na północno-zachód. Pozostałe świdrowce leciały za nim na podobieństwo klucza żurawi.
Niebo było czyste, ale przejmujący chłód wdzierał się do kabin. Na szczęście wszystkie ogrzewające guziki działały sprawnie, toteż Bajdotom ziębły jedynie uszy i nosy. Pan Kleks podniósł do góry swą rozłożystą brodę i wtulił w nią twarz jak w ciepły szal. Rozglądał się pilnie dokoła, podawał przez mikrofon rozkazy i krótkie komunikaty o trasie lotu.
– Lecimy na wysokości osiemnastu tysięcy stóp… Na prawo rozciąga się Archipelag Wysp Gramatycznych. Stamtąd rozchodzą się na cały świat reguły i prawidła pisowni… Przed nami na wprost rozpościera się Morze Kormorańskie… Zbliżamy się z szybkością dwustu dwudziestu mil na godzinę do kraju Metalofagów… Jest obecnie jedenasta czterdzieści pięć czasu środkowo-obiadowego… Wyłączam się…
Bajdoci posilili się pastylkami odżywczymi, w które świdrowce były obficie zaopatrzone. Pastylki zawierały trzy smaki mięsne, trzy jarzynowe i dwa owocowe, a nadto składały się częściowo z wina ananasowego w proszku.
Lot przez dłuższy czas odbywał się pomyślnie. Po bezchmurnym niebie rozpływała się jasność słonecznego dnia, a w dole, poprzez krystalicznie czyste powietrze, widniała powierzchnia morza, przypominająca zieloną pomarszczoną ceratę na biurku. Nagle w odbiornikach rozległ się wzburzony głos pana Kleksa:
– Uwaga, uwaga! Od wschodu zbliża się chmura… Ogromna chmura… Zakrywa cały widnokrąg… Nie mogę jeszcze powiedzieć nic pewnego, ale zdaje się, że to trąba morska… Zniżamy lot! Przygotować pompki ratownicze! Nie bać się! Jestem z wami…
Pan Kleks przetarł wąsami okulary, wychylił się z kabiny i zawisł w powietrzu, trzymając się jedną ręką steru świdrowca. Surdut jego wydął się jak żagiel, a broda, rozwiewana i szarpana przez wiatr, przypominała miotłę czarownicy.
Każdy inny na miejscu pana Kleksa zarządziłby zmianę kierunku lotu, aby w ten sposób uniknąć niebezpieczeństwa. Powtarzam: każdy inny. Ale nie pan Kleks. Ten niezwykły człowiek uważał zboczenie z kursu za niegodne uczonego i leciał prosto na spotkanie chmury. Teraz również Bajdoci dojrzeli na horyzoncie czarną plamę, do której zbliżali się z każdą sekundą. Ogarnęło ich przerażenie. Jeden ze świdrowców oderwał się nawet od pozostałych i zawrócił na południowy wschód.
W głośnikach rozległ się spokojny, ale stanowczy głos pana Kleksa:
– Wyrównać szyk! Powtarzam: wyrównać szyk!…
Pan Kleks nigdy nie wpadał w gniew i nie przemawiał podniesionym tonem, a mimo to zmuszał do posłuchu. Toteż uciekinier po chwili wrócił na swoje miejsce i świdrowce szybowały dalej w wytyczonym kierunku, równo jak klucz żurawi.
– Kapitanie – zawołał pan Kleks – czy barometr spadł?
– Nie spadł.
– Czy siła wiatru uległa jakiejś zmianie?
– Ani trochę.
– W porządku. Zgadza się. Chmura przed nami nie jest zatem trąbą morską… To szarańcza… Wygłodniała podzwrotnikowa szarańcza… Musimy się przez nią przebić… Uwaga… daję pełny gaz!
Świdrowce rozwinęły największą możliwą szybkość i po kilkunastu minutach wbiły się klinem w gęstą masę żarłocznych owadów, które wielkością dorównywały wróblom.
Świdry samolotów dziesiątkowały szarańczę i masakrowały jej zbite szeregi. Kuliste kadłuby świdrowców uderzały z miażdżącą siłą, ale napływające coraz nowe chmary szkodników zalewały przestworze jak fale potopu. Trzepotanie milionów szklistych skrzydeł rozbrzmiewało w powietrzu niczym wiosenna burza, przelewało się nieustającym grzmieniem i ogłuszało Bajdotów.
Pan Kleks, wywieszony na zewnątrz, jedną ręką trzymał się ramy swego świdrowca i wymierzał mordercze kopniaki najbardziej zacietrzewionym napastnikom, dając całej załodze przykład nieustraszonego męstwa.
Bajdoci nacierali w pojedynkę, pikowali, wrzeszczeli jak opętani i wprowadzali zamieszanie wśród szarańczy. Wpadli też na oryginalny pomysł. Zaczęli rozsypywać pełnymi garściami odżywcze pastylki.
Wygłodniałe owady rzucały się na żer, biły się między sobą do upadłego o każdy okruch. Te, które zdołały połknąć skondensowany pokarm, natychmiast pęczniały i pękały z trzaskiem jak baloniki.
Po dwóch godzinach zaciekłej walki promienie słońca zaczęły się z wolna przebijać przez rzednące masy szarańczy. Znów ukazał się czysty błękit nieba i już tylko opóźnione gromadki owadów tu i ówdzie lśniły jak lotne obłoczki.
– Trzymać się kursu! – zawołał wesoło pan Kleks. Ale nagle stwierdził brak dwóch świdrowców i równocześnie dało się słyszeć w odbiorniku żałosne wołanie:
– Halo! halo! Porwała nas szarańcza… Nie możemy się wyrwać! Świdry zaplątały się w skrzydłach owadów… SOS!…SOS!…
Pan Kleks przetarł okulary i ujrzał w oddali masy szarańczy opadające z wolna na wyspę, która wystawała z morza. Dokonał błyskawicznego zwrotu w tył i ruszył jak strzała na pomoc zagrożonym świdrowcom. Bajdoci karnie podążali za nim.
– Nacierać od dołu! – wołał pan Kleks, a głos jego rozbrzmiewał we wszystkich odbiornikach równocześnie. – Musimy starać się otoczyć tych nieszczęśników! Ale nie wolno lądować… Powtarzam: nie wolno lądować!