Wciąż sierpień. Po obiedzie doleciałem do stacji. Stoi na małej, pustej całkiem planecie. Budynek stacyjny jak wymarły, dokoła ani żywego ducha. Wziąłem kubełek i poszedłem się rozejrzeć, czy nie mają tu jakiegoś lakieru. Chodziłem tak, aż usłyszałem sapanie. Patrzę, a za budynkiem stacji stoi kilka maszyn parowych i rozmawia. Zbliżyłem się.
Jedna mówi:
— Przecież to jasne, że chmury są formą życia pozagrobowego maszyn parowych. Otóż zasadnicze pytanie brzmi: co było pierwej — maszyny parowe czy para wodna? Ja twierdzę, że para!
— Milcz, przeklęty idealisto! — zasyczała druga. Usiłowałem spytać o lakier, ale tak syczały i gwizdały, że nie słyszałem własnego głosu. Wpisałem się do książki zażaleń i poleciałem dalej.
34 VIII
Czy ten sierpień nigdy się nie skończy? Przed południem czyściłem rakietę. Okropne nudy. Zaraz do środka, do mózgu. Zamiast śmiechu, napadło mnie takie ziewanie, że byłem w strachu o szczęki. Po prawej burcie mała planeta. Mijając ją, zauważyłem jakieś białe kropki. Przez lornetę zobaczyłem, że to tabliczki z napisem: „Nie wychylać się”. Z mózgiem coś nie w porządku — połyka pointy.
1 X
Musiałem zatrzymać się na Stroglonie, bo paliwo mi się kończyło. Hamując, z rozpędu przeleciałem przez cały wrzesień.
Na lotnisku duży ruch. Zostawiłem rakietę w próżni, żeby nie płacić cła, wziąłem tylko blaszanki na paliwo. Przedtem obliczyłem z pomocą mózgu koordynaty ruchu po elipsie. Po godzinie wróciłem z pełnymi bańkami, a rakiety ani śladu. Oczywiście wziąłem się do szukania. Myślałem, że ducha wyzionę; przeszedłem jednak coś cztery tysiące kilometrów pieszo. Oczywiście — mózg się pomylił. Będę ja musiał porozmawiać z tym kierownikiem warsztatów, kiedy wrócę.
2 X
Szybkość tak wielka, że gwiazdy zamieniły się w ogniste smużki, jakby ktoś milionem palących się papierosów ruszał w ciemnym pokoju. Mózg się jąka. Co najgorsze, złamał się wyłącznik i nie mogę go zamknąć. Gada bez przerwy.
3 X
Mózg wyczerpuje się, jak można sądzić, bo sylabizuje. Powoli przywykam do tego. Ile się da, siedzę na zewnątrz, tylko nogi wpuszczam do rakiety, bo porządnie zimno.
7 X
O wpół do dwunastej dotarłem do stacji wjazdowej Enteropii. Rakieta bardzo rozgrzana hamowaniem. Przycumowałem ją na wierzchnim pokładzie sztucznego księżyca (mieści się tam stacja) i poszedłem do środka, by wypełnić formalności. W spiralnym korytarzu ruch nieprawdopodobny; przybysze z najdalszych stron Galaktyki chodzili, falowali i skakali od okienka do okienka. Ustawiłem się w ogonku za jasnoniebieskim Algolaninem, który uprzejmym gestem ostrzegł mnie, bym nie zbliżał się zanadto do jego tylnego organu elektrycznego. Za mną stanął zaraz jakiś młody Satumijczyk w beżowym szlaulonie. Trzema ssawkami przytrzymywał walizki, a czwartą ocierał pot. Rzeczywiście bardzo gorąco. Kiedy nadeszła moja kolej, urzędnik, przejrzysty jak kryształ Ardryta, przyjrzał mi się badawczo, pozieleniał (Ardryci wyrażają uczucia zmianą zabarwienia; zieleń jest odpowiednikiem uśmiechu) i spytał:
— Pan kręgowiec?
— Tak.
— Dwudyszny?
— Nie. Tylko powietrzem…
— Dziękuję, doskonale. Wikt mieszany?
— Tak.
— Z jakiej planety, wolno wiedzieć?
— Z Ziemi.
— A to proszę do następnego okienka.
Podszedłem tam i zajrzawszy do środka przekonałem się, że mam przed sobą tego samego urzędnika, a właściwie jego dalszą część. Wertował dużą księgę.
— A! mam — powiedział — Ziemia… hm, bardzo dobrze. Pan jako turysta czy handlowiec?
— Jako turysta.
— To proszę pozwolić…
Wypełniał jedną przylgą formularz, a drugą równocześnie podał mi inny do podpisu, mówiąc:
— Strum rozpoczyna się za tydzień. Zechce pan w związku z tym udać się do pokoju 116, tam jest nasza wytwórnia rezerw, która się panem zajmie. Potem proszę przejść do pokoju 67, to jest kabina farmaceutyczna. Dostanie pan tam pigułki Eufruglium, które musi pan zażywać co trzy godziny, by zneutralizować szkodliwe dla pańskiego organizmu działanie radioaktywności naszej planety… Czy życzy pan sobie świecić podczas pobytu na Enteropii?
— Dziękuję, nie.
— Jak pan uważa. Proszę, oto pańskie papiery. Pan jest ssakiem, prawda?
— Tak.
— A więc pomyślnego ssania!
Pożegnawszy uprzejmego urzędnika, poszedłem, jak mi polecił, do pracowni rezerw. W jajowatym pomieszczeniu było, jak mi się wydało na pierwszy rzut oka, pusto. Stało tam kilka aparatów elektrycznych; pod sufitem brylantowymi promieniami lśniła kryształowa lampa. Okazało się jednakże, że to był Ardryta, urzędujący technik, który zaraz opuścił się z sufitu. Siadłem na fotelu, on zaś, zabawiając mnie rozmową, dokonał pomiarów i rzekł:
— Dziękuję, pański pączek przekażemy wszystkim wylęgarniom na planecie. Gdyby się panu cokolwiek zdarzyło podczas strumu, może pan być całkiem spokojny… natychmiast dostawimy rezerwę!
Nie całkiem rozumiałem, co miał na myśli, przyuczyłem się wszakże podczas wieloletnich wędrówek do dyskrecji, nic bowiem przykrzejszego dla mieszkańców jakiejkolwiek planety, niż tłumaczyć obcemu miejscowe nawyki i obyczaje. W gabinecie farmaceutycznym znów ustawiłem się ogonku, który posuwał się jednak nader szybko, tak że rychło fertyczna Ardrytka w fajansowej umbrze dała mi porcję pigułek. Jeszcze mała formalność cłowa (wolałem nie zawierzać już mózgowi elektrycznemu) i z wizą w ręku wróciłem na pokład.
Tuż za księżycem rozpoczyna się kosmotrasa, porządnie utrzymana, z wielkimi napisami reklamowymi po obu stronach. Litery ich oddalone są od siebie o parę tysięcy kilometrów, ale przy normalnej szybkości jazdy składa się słowa tak szybko, jakby sieje miało wydrukowane w gazecie. Jakiś czas odczytywałem je z zainteresowaniem — więc:
”Myśliwi! używajcie tylko pasty do polowania MLINI”, albo: „Chcesz być wesoły — poluj na ośmioły!” — itp.
O siódmej wieczorem wylądowałem na lotnisku totentamskim. Niebieskie słońce tylko co zaszło. W promieniach czerwonego, które było jeszcze dość wysoko, wszystko wokół wyglądało jak objęte pożarem — niezwykły widok. Obok mojej rakiety majestatycznie opuścił się krążownik galaktyczny. Pod jego ogonem rozgrywały się wzruszające sceny powitania. Rozdzieleni na długie miesiące Ardryci padali sobie w objęcia z okrzykami zachwytu, po czym wszyscy, ojcowie, matki, dzieci, łącząc się czułym uściskiem w kule, błyskające rumieńcami w promieniach słonecznych, pośpieszali ku wyjściu. I ja ruszyłem w ślad za toczącymi się harmonijnie rodzinami; tuż za portem lotniczym znajduje się przystanek glambusa, do którego wsiadłem. Pojazd ten, ozdobiony z wierzchu złotymi zgłoskami układającymi się w napis: „PASTA RAUS SAMA POLUJE!”, przedstawia coś w rodzaju sera szwajcarskiego; w dużych jego dziurach mieszczą się dorośli, w małych zaś dzieciarnia. Ledwom wsiadł, glambus ruszył z miejsca. Otoczony jego krystalicznym miąższem, nad sobą, pod sobą i dokoła widziałem sympatycznie przeświecające, różnobarwne sylwetki współpasażerów. Sięgnąłem do kieszeni po tomik Baedeckera, bo był już najwyższy czas zaznajomić się z jego wskazówkami, jakież jednak było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem, że trzymam tom traktujący o planecie Enteuropii, odległej od miejsca, w którym się znajdowałem, o trzy miliony lat świetlnych. Potrzebny mi Baedecker został w domu. Przeklęte roztargnienie!
Nie było innej rady, jak pójść do totentamskiej ekspozytury znanego biura astronautycznego GALAX. Uprzejmy konduktor, gdym się do niego zwrócił, zatrzymał wnet glambus, wskazał mi przylgą ogromny gmach i na pożegnanie zmienił się serdecznie na twarzy.