Przez chwilę stałem bez ruchu, rozkoszując się niezwykłym widokiem, jaki przedstawiało pogrążające się w zmierzchu śródmieście. Czerwone słońce właśnie zaszło pod horyzont. Ardryci nie stosują sztucznego oświetlenia, bo sami świecą. Aleje Mrudr, na których stałem, pełne były migotania przechodniów; jakaś młoda Ardrytka, mijając mnie, zalotnie rozbłysła wewnątrz swego abażurka w złociste prążki, lecz poznawszy widać cudzoziemca, skromnie przygasła.
Bliskie i dalekie domy iskrzyły się i rozświetlały od powracających mieszkańców; w głębi świątyń jarzyły się rozmodlone tłumy; dzieci tęczowały z szaloną szybkością po klatkach schodowych — było to wszystko tak urocze, tak barwne, że nie chciało mi się wprost odejść, musiałem jednak, w obawie że zamkną mi Galax.
W westybulu biura podróży skierowano mnie na dwudzieste trzecie piętro, do wydziału prowincjonalnego. Niestety, jest to smutna, lecz nieodwracalna prawda: Ziemia znajduje się w mało znanej, zabitej deskami głuszy Kosmosu!
Urzędniczka, do której się zwróciłem w wydziale obsługi turystycznej, zamglona ze zmieszania powiedziała mi, że Galax nie dysponuje niestety przewodnikami ani planem zwiedzania dla Ziemian, gdyż bywają oni na Enteropii nie częściej niż raz w stuleciu. Zaproponowała mi więc poradnik dla Jowiszan z uwagi na wspólne pochodzenie słoneczne Jowisza i Ziemi. Wziąłem go dla braku czegoś lepszego i poprosiłem o zarezerwowanie pokoju w hotelu Kosmonia. Zapisałem się też na polowanie organizowane przez Galax, po czym wyszedłem na miasto. Byłem o tyle w niezręcznym położeniu, że sam nie świeciłem, toteż napotkawszy na skrzyżowaniu Ardrytę, regulującego ruch, przystanąłem i w jego blasku przejrzałem otrzymany przewodnik. Jak należało oczekiwać, zawierał informacje o tym, gdzie można się zaopatrzyć w przetwory metanowe, co trzeba robić z mackami na przyjęciach oficjalnych itp. Rzuciłem go więc do kosza na śmieci, zatrzymałem przejeżdżający eboret i kazałem się wieźć do dzielnicy gmaziowców. Te wspaniałe, kielichowate budowle połyskiwały z dala różnokolorowymi światełkami Ardrytów oddających się życiu rodzinnemu, a w biurowcach prześlicznie falowały świetlne naszyjniki urzędników.
Oddaliwszy eboret, jakiś czas spacerowałem pieszo; gdy podziwiałem piętrzący się nad placem gmaziowiec Zarządu Zup, wyszło z niego dwu wyższych funkcjonariuszy, których poznać można po intensywnym blasku i czerwonych grzebieniach wokół abażuru. Przystanęli blisko i doleciała mnie ich rozmowa:
— Rozmaz obrębień już nie obowiązuje? — mówił jeden, wysoki, cały w orderach. Drugi pojaśniał na to i odparł:
— Nie. Kierownik powiada, że nie wykonamy programu, a to wszystko przez Grudrufsa. Nie pozostaje nic innego, mówi kierownik, jak przemienić go.
— Grudrufsa?
— No.
Pierwszy zgasł, tylko ordery świeciły mu dalej różnokolorowymi wianuszkami, i zniżając głos rzekł:
— Będzie się pęził, biedak.
— Niech się pęzi, i tak mu nie pomoże. Porządku inaczej nie będzie. Nie po to transmutuje się facetów od lat, żeby więcej było sepulek!
Zaintrygowany zbliżyłem się mimowiednie do obu Ardrytów, lecz oddalili się w milczeniu. Dziwna rzecz, iż dopiero po tym wydarzeniu jęło obijać mi się coraz częściej o uszy słowo „sepulki”. W miarę jak łaknąc zanurzenia się w nocnym życiu metropolii kroczyłem chodnikami, z głębi przetaczających się tłumów dobiegał mnie ów zagadkowy wyraz, wypowiadany to zduszonym szeptem, to wykrzykiwany namiętnie; można go było odczytać na kulach ogłoszeniowych, które obwieszczały aukcje i przetargi rzadkich sepulcjanów i w ognistych reklamach neonowych, proponujących nabycie modnych sepulkadów. Próżno medytowałem, co by to być mogło; na koniec, gdy koło północy odświeżałem się szklanką kurdlej śmietanki w barze na osiemdziesiątym piętrze domu towarowego, a pieśniarka ardrycka jęła wykonywać przebój „Sepulko moja mała”, ciekawość ma wzrosła do tego stopnia, że spytałem przechodzącego kelnera, gdzie mógłbym nabyć sepulkę.
— Naprzeciw — odpowiedział machinalnie, inkasując rachunek. Potem spojrzał na mnie uważnie i pociemniał trochę. — Pan jest sam? — spytał.
— Tak. A co?
— Ach, nic. Niestety, nie mam drobnych. Zrezygnowałem z reszty i windą zjechałem na dół. Rzeczywiście, na wprost ujrzałem olbrzymią reklamę sepulek, pchnąłem więc szklane drzwi i znalazłem się we wnętrzu pustego o tej porze magazynu. Przystąpiłem do lady i z udaną flegmą poprosiłem o sepulkę.
— Do jakiego sepulkarium? — spytał sprzedawca, opuszczając się ze swego wieszaka.
— No, do jakiego… do zwyczajnego — odparłem.
— Jak to do zwyczajnego? — zdziwił się. — Prowadzimy tylko sepulki z odświstem…
— No więc poproszę o jedną…
— A gdzie ma pan kacież?
— E, mhm, nie mam przy sobie…
— No więc jak ją pan weźmie bez żony? — powiedział sprzedawca, patrząc na mnie badawczo. Mętniał powoli.
— Nie mam żony — wyrwało mi się nieopatrznie.
— Pan… nie ma… żony…? — wybełkotał sczerniały sprzedawca, patrząc na mnie z przerażeniem — i pan chce sepulkę… ? Bez żony… ?
Drżał na całym ciele. Jak zmyty uciekłem na ulicę, złapałem wolny eboret i wściekły kazałem się wieźć do jakiegoś nocnego lokalu. Okazał się nim Myrgindragg. Gdy wszedłem, orkiestra przestała właśnie grać. Zwisało tu chyba ponad trzysta osób. Rozglądając się za wolnym miejscem, szedłem przez ciżbę, gdy wtem ktoś mnie zawołał; z radością dostrzegłem znajomą twarz, był to pewien komiwojażer, którego poznałem kiedyś na Autropii. Wisiał z żoną i córką. Przedstawiłem się paniom i jąłem bawić rozmową dobrze już podochocone towarzystwo, które co jakiś czas wstawało, żeby przy dźwiękach melodii tanecznej potoczyć się po parkiecie. Zachęcany gorąco przez małżonkę znajomego, odważyłem się w końcu puścić w tany; jakoż objąwszy się mocno, we czworo potoczyliśmy się przy ognistym mambrinie. Prawdę mówiąc, potłukłem się trochę, robiłem jednak dobrą minę do złej gry i udawałem, że jestem zachwycony. Gdyśmy wracali do stolika, zatrzymałem w przejściu mego znajomego i spytałem go na ucho o sepulki.
— Co proszę? — nie dosłyszał mnie. Powtórzyłem pytanie, dodając, że chciałbym nabyć sepulkę. Mówiłem widać zbyt głośno — wiszący najbliżej odwracali się, patrząc na mnie ze zmętniałymi twarzami, a znajomy Ardryta złożył przylgi ze strachu.
— Na miłość Drumy, panie Tichy — przecież pan jest sam!
— No to co z tego — wypaliłem już nieco poirytowany — czy dlatego nie mogę zobaczyć sepulki?
Słowa te padły w powstałą nagle ciszę. Żona znajomego spadła zemdlona na podłogę, on rzucił się ku niej, a najbliżsi Ardryci pofalowali ku mnie zdradzając zabarwieniem wrogie zamiary; w tym momencie pojawiło się trzech kelnerów, którzy wzięli mnie za kark i wyrzucili na ulicę.
Byłem po prostu wściekły. Zatrzymałem eboret i kazałem się wieźć do hotelu. Przez całą noc oka nie zmrużyłem, tak mnie coś uwierało i gryzło; dopiero o świcie przekonałem się, iż, nie otrzymawszy bliższych danych z Galaxu, służba hotelowa nauczona doświadczeniem z gośćmi, którzy przepalają materace do gołej siatki, posłała mi azbestem. Niemiłe wydarzenia poprzedniego dnia przestały mnie w świetle ranka absorbować. Z radością powitałem przedstawiciela Galaxu, który o dziesiątej przybył po mnie eboretem pełnym wnyków, kubłów pasty do polowania i całego arsenału broni myśliwskiej.
— Nigdy pan nie polował na kurdle? — upewnił się mój przewodnik, gdy wehikuł z wielką szybkością przesmykał ulicami Totentamu.