— Strum?
— No tak, strumień meteorów, który nawiedza nas co dziesięć miesięcy.
— Toż to okropne! — zawołałem — może trzeba zejść do schronu?!
— O, żaden schron nie wytrzyma trafienia meteoru. Ale pan ma przecież rezerwę, jak każdy obywatel, może się pan nie lękać.
— Co za rezerwę? — spytałem, lecz telefonistka odłożyła już słuchawkę. Ubrałem się szybko i wyszedłem na miasto. Ruch na ulicach był zupełnie normalny; przechodnie śpieszyli za swymi sprawami, dygnitarze płonący różnokolorowymi orderami jechali do biurowców, a w ogródkach igrały dzieci, świecąc i śpiewając. Wybuchy zrzedły po jakimś czasie i tylko z dali donosił się miarowy huk. Pomyślałem, że strum jest widać zjawiskiem niezbyt szkodliwym, skoro nikt tu sobie nic z niego nie robi, i pojechałem, jakem to miał w planie, do ogrodu zoologicznego.
Oprowadzał mnie sam dyrektor, szczupły, nerwowy Ardryta o pięknym połysku. Zoo totentamskie jest bardzo porządnie utrzymane; dyrektor powiedział mi z dumą, że posiada zestawy zwierząt z najodleglejszych stron Galaktyki, w tym także zwierzynę ziemską. Wzruszony, chciałem ją zobaczyć.
— Teraz to niestety niemożliwe — odparł dyrektor, a na moje pytające spojrzenie dodał:
— Pora snu. Mieliśmy, wie pan, duże kłopoty z aklimatyzacją i byłem w strachu, że jednej sztuki nie uda się nam już utrzymać przy życiu, lecz na szczęście dieta witaminizowana, którą opracowali nasi uczeni, dała świetne rezultaty.
— Ach tak, a jakie to właściwie zwierzęta?
— Muchy. Czy lubi pan kurdle?
Patrzył na mnie szczególnym, oczekującym wzrokiem, tak że odparłem, starając się nadać głosowi brzmienie niekłamanego entuzjazmu:
— O, bardzo lubię, to szalenie miłe stworzenia! Rozjaśnił się.
— To dobrze. Pójdziemy do nich, ale pierwej przeproszę pana na chwilę.
Wrócił zaraz owinięty liną i zaprowadził mnie do kurdiej zagrody, otoczonej dziewięćdziesięciometrowym murem. Otworzywszy drzwi przepuścił mnie pierwszego.
— Może pan iść spokojnie — rzekł — moje kurdle są zupełnie obłaskawione.
Ujrzałem się na sztucznym ściorgowisku; pasło się tu ze sześć czy siedem kurdli; same ładne sztuki, mierzące koło trzech hektarów. Największa na głos dyrektora zbliżyła się ku nam i nadstawiła ogon. Dyrektor wspiął się nań, wzywając mnie gestem — poszedłem więc w jego ślady. Gdy stromizna stała się zbyt wielka, dyrektor rozwinął linę i dał mi jeden koniec do przepasania. Związani, wspinaliśmy się koło dwu godzin. Na szczycie kurdla dyrektor usiadł w milczeniu, wyraźnie wzruszony. Nie odzywałem się, pragnąc uszanować jego uczucia. Po jakimś czasie rzekł:
— Czy nie piękny stąd widok?
W samej rzeczy mieliśmy pod sobą cały niemal Totentam z jego wieżami, świątyniami i gmaziowcami; po ulicach ciągnęli przechodnie, mali jak mrówki.
— Pan jest przywiązany do kurdli? — spytałem cicho, widząc, jak dyrektor łagodnie gładzi grzbiet zwierzęcia w pobliżu szczytu.
— Kocham je — rzekł prosto i spojrzał mi w twarz. —
Kurdle są przecież kolebką naszej cywilizacji — dodał. Po namyśle podjął:
— Ongiś, przed tysiącleciami, nie mieliśmy ani miast, ani wspaniałych domów, ani techniki, ani rezerw… Wtedy te łagodne, potężne istoty wypiastowały nas, ratowały w ciężkich okresach strumów. Bez kurdli ani jeden Ardryta nie dożyłby dzisiejszych pięknych dni i oto teraz poluje się na nie, niszczy je i tępi — cóż za potworna, czarna niewdzięczność!
Nie śmiałem mu przerwać. Po chwili, przezwyciężając wzruszenie, mówił dalej:
— Jakże nienawidzę tych myśliwych, którzy nikczemnością odpłacają za dobro! Widział pan zapewne reklamy polowania, nieprawdaż?
— Owszem.
Do głębi zawstydzony słowami dyrektora, drżałem na myśl, że mógłby się dowiedzieć o moim niedawnym postępku; własnymi rękami upolowałem przecież kurdla. Pragnąc odwieść dyrektora od tego tak drażliwego punktu rozmowy spytałem:
— Czy naprawdę tak wiele im zawdzięczacie? Nie wiedziałem o tym…
— Jak to — pan nie wiedział? Ależ kurdle wynosiły nas w swym łonie przez dwadzieścia tysięcy lat! Żyjąc w nich, osłonięci ich potężnymi pancerzami przed gradem zabójczych meteorów, przodkowie nasi stali się tym, czym my dzisiaj jesteśmy; istotami rozumnymi, pięknymi, świecącymi w ciemnościach. Pan o tym nie wiedział?
— Jestem cudzoziemcem… — szepnąłem, przysięgając sobie w duchu nigdy już nie podnieść ręki na kurdla.
— No tak, tak… — odparł nie słuchając mnie dyrektor i wstał. — Musimy niestety wracać: spieszno mi do obowiązków…
Z ogrodu zoologicznego pojechałem eboretem do Galaxu, gdzie miano mi odłożyć bilety na przedstawienie popołudniowe.
W śródmieściu dały się znów słyszeć gromowe wybuchy, coraz głośniejsze i gęstsze. Nad dachami wzbijały się łyskające ogniem słupy dymu. Widząc, że nikt z przechodniów nie zwraca na to najmniejszej uwagi, milczałem, aż eboret stanął przed Galaxem. Dyżurny urzędnik spytał, jak mi się podobało zoo.
— Owszem, bardzo ładne — odparłem — ale… na miły Bóg!
Cały Galax podskoczył. Dwa biurowce naprzeciw, widziane przez okno jak na dłoni, rozleciały się od trafienia meteorem. Straciłem słuch i zatoczyłem się na ścianę.
— To nic — rzekł urzędnik. — Pobywszy u nas dłużej, przywyknie pan jakoś. Proszę, oto pana bile…
Nie dokończył. Zabłysło, zagrzmiało, podniósł się kurz, a gdy opadł, zamiast mego rozmówcy ujrzałem olbrzymią dziurę w podłodze. Stałem jak skamieniały. Nie minęła i minuta, a kilku Ardrytów w kombinezonach załatało dziurę i przytoczyło niski wózek z dużym pakunkiem. Gdy go rozwinięto, oczom mym ukazał się urzędnik z biletem w ręku. Strącił z siebie resztę opakowania i sadowiąc się na wieszaku, rzekł:
— Tu są pańskie bilety. Mówiłem panu, że to nic takiego. Każdy z nas w razie potrzeby zostaje zdublowany. Pan się dziwi naszemu spokojowi? No, to trwa przecież już trzydzieści tysięcy lat, przyzwyczailiśmy się… Jeżeliby pan chciał zjeść obiad, restauracja Galaxu już jest czynna. Na dole, na lewo od wejścia.
— Dziękuję, nie mam apetytu — odparłem i chwiejąc się nieznacznie na nogach wyszedłem wśród nieustających wybuchów i grzmotów. Rychło zdjął mnie gniew.
Nie zobaczą tu trwogi Ziemianina! — pomyślałem i spojrzawszy na zegarek kazałem się wieźć do teatru.
Po drodze meteor roztrzaskał eboret, wsiadłem więc do innego. Na miejscu, gdzie wczoraj stał budynek teatralny, piętrzyło się dymiące gruzowisko.
— Czy zwracacie pieniądze za bilety? — spytałem stojącego na ulicy kasjera.
— Bynajmniej. Przedstawienie rozpocznie się normalnie.
— Jak to normalnie? przecież meteor…
— Jest jeszcze dwadzieścia minut czasu — wskazał mi kasjer godzinę na swym zegarku.
— Ależ…
— Może będzie pan łaskaw nie zajmować miejsca przy kasie! My chcemy kupić bilety! — zawołało parę osób z ogonka, który uformował się za mną. Wzruszywszy ramionami, odszedłem na bok. Dwie wielkie maszyny ładowały tymczasem gruz i wywoziły go. Po kilku minutach plac był oczyszczony.
— Czy będą grali na wolnym powietrzu? — spytałem jednego z czekających, który wachlował się programem.
— Nic podobnego! przypuszczam, że wszystko odbędzie się jak zawsze — odparł.
Umilkłem, rozgniewany, sądząc, że robi ze mnie durnia. Na plac wjechała wielka cysterna. Wylano z niej smołowatą, świecącą rubinowe maź, która uformowała spory kopiec; natychmiast wetknięto w tę papkowatą, żarem buchającą masę rury i jęto tłoczyć do środka powietrze. Papka zmieniła się w bąbel rosnący z zawrotną szybkością. Po minucie przedstawiał on łudzącą kopię budynku teatralnego, tylko że całkiem miękką, bo chwiejącą się w podmuchach wiatru. Po dalszych pięciu minutach nowo wydęty budynek stwardniał; w tym momencie meteor roztrzaskał część dachu. Dodmuchano więc nowy dach i przez szeroko otwarte podwoje ruszyły do wnętrza potoki widzów. Zajmując miejsce, zauważyłem, że jest ono jeszcze ciepłe, ale to też było jedyne świadectwo niedawnej katastrofy. Spytałem sąsiada, co to była za papka, z której odbudowano teatr, i dowiedziałem się, iż jest to słynna gmaź ardrycka.